Kandydaci, a teraz już tylko finalistka Katarzyna Kalata (pozostali nie zdali testu z wiedzy o ubezpieczeniach), nie bardzo mają pojęcie, jakim wyzwaniom będą musieli sprostać. Ministerstwo Pracy (organizator konkursu) nie wie nawet, na jak długo proponuje robotę. Niewykluczone, że tylko do wyborów parlamentarnych, a więc na kilka miesięcy. Stanowisko prezesa ZUS nie jest kadencyjne. Żeby zwycięzca konkursu dostał nominację, jego kandydaturę musi zaakceptować także premier. Ewa Kopacz będzie więc miała problem. Do konkursu bowiem nie wystartował nikt, kogo uważano by za poważnego kandydata. Bo ktoś taki chciałby więcej wiedzieć o robocie, jaka przed nim stoi. A z pewnością – znać treść raportu z kontroli ZUS przeprowadzonej na zlecenie poprzedniego premiera. Gdyby w ZUS wszystko grało, dokument z pewnością nie zostałby utajniony. Być może nie złożyłby też dymisji dotychczasowy prezes Zbigniew Derdziuk. Ta tajność niepokoi najbardziej.
Ale i bez raportu poprzeczka umieszczona byłaby wysoko. Prezes ZUS musi mieć doświadczenie w kierowaniu wielkim zespołem, bo zatrudnia 46 tys. osób. Powinien być też doskonałym znawcą ubezpieczeń społecznych. Zakład to moloch, nie tylko wysyła co miesiąc świadczenia kilku milionom emerytów i rencistów, ale ściąga i rejestruje na indywidualnych kontach różnego rodzaju składki od 16 mln pracujących. Ten moloch musi działać sprawnie. Zatarcie machiny dla wielu obywateli może się okazać o wiele ważniejsze niż zmiana ekipy rządzącej. Z przecieków wynika, że przyszły prezes musi się także dobrze orientować we wdrażaniu i funkcjonowaniu wielkich projektów informatycznych. Ile jest takich osób w kraju? Obawiam się, że niewiele. Pewne jest, że do konkursu nie wystartowała żadna.