[Tekst ukazał się w POLITYCE 12 maja 2015 roku]
W tegoroczny długi majowy weekend miłośnicy mobilnej gastronomii mieli wiele okazji do jedzenia. W Warszawie był Majówkowy Bifor z Food Truckami, a na Dolnym Śląsku Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa, gdzie food trucki wystąpiły gościnnie. Była Majówka Ulicożerców – Konwój Food Trucków w Gdańsku, Street Food Festival w krakowskiej Galerii Kazimierz i Odlotowa Majówka – Żarcie na Kółkach w Modlinie. A przecież sezon dopiero się rozkręca.
Food trucki są na fali. Ile ich jeździ po Polsce, dokładnie nie wiadomo, bo ciągle przybywają nowe. Zdaniem Anny Marii Żurek, organizatorki foodtruckowych imprez Żarcie na Kółkach, można mówić o co najmniej 500, a może i więcej. Zresztą z tym liczeniem jest kłopot metodologiczny, bo są jeszcze gastronomiczne przyczepy i rosnąca w siłę gastronomia rowerowa oraz motorowerowa. Rowerowcy najczęściej parzą na swych wózkach kawę albo sprzedają inne napoje.
W niemal każdy weekend w jednym z dużych miast szykuje się wielka impreza dla łakomczuchów, zapowiadana niczym koncert rockowy. Do odwiedzenia krakowskiego Street Food Festivalu w pierwszy majowy weekend organizator zachęcał, obiecując występy BB Kings (ekstremalny grilling, grillują wszystko), Beef Brothers z Raciborza (m.in. burgery, philly chees steki), Smoke BBQ (marynowane, wędzone, wolno pieczone mięsa). Był też Momo Smak, Banda Kotleta, Natural Born Grillers. Same gwiazdy sceny streetfoodowej. Przyciągali gości do Galerii Kazimierz.
Biznes na kółkach
Na lotnisku w Modlinie food trucki przyciągały tych, którym port lotniczy chciał się pokazać od kulis w czasie dni otwartych. Gastrowozy kradły jednak show, stając się główną atrakcją imprezy. Wygrywały nawet z wielkim lotniskowym wozem strażackim, wystawionym po sąsiedzku do oglądania. Kolejki do Bart Burgera, Burgera na Kółkach, Ćwierć Pizzy, Los Plackos czy Mafiosso Food Truck były dłuższe.
W gastrobusie piekącym kurtosze, tradycyjne słodkie kołacze węgierskie, oczekującym wydawano kartki z numerami zamówień. – Trzeba poczekać 40 minut. Osobiście odradzam – szczerze wyjaśniała klientce pani za foodtruckową ladą, udowadniając, że traktowanie wszystkich gastrobusów jako fast foodu jest błędem. Za to działająca po sąsiedzku ekipa Lubish Langosh nie ustawała w wysiłkach, by przekonać klientów do innego węgierskiego specjału. – O widzę, że ma pan ochotę na langosza. Nie wie pan, co to langosz? Radzę spróbować. Może vendetta z rukolą i salami? – zachęcał sprzedawca, wręczając grube placki smażone na głębokim tłuszczu, przykryte jeszcze grubszą warstwą tartego sera.
– Dopiero startujemy, to nasz pierwszy sezon – mówi Piotr Humiński z gastrobusa Jakie Taco?! Ze wspólnikami – Filipem Kozłowskim i Klaudią Białas – zainwestowali w food truck, sami go przystosowali do gastronomii, a teraz sprzedają dania kuchni meksykańskiej. – Myśleliśmy początkowo o burgerach, ale za dużo jest burgerbusów, uznaliśmy, że z kuchnią meksykańską łatwiej będzie nam się przebić. Wszystko robimy sami – przekonują. Cała trójka, mimo młodego wieku, ma już pewne doświadczenia w gastronomii. Pracowali jako kelnerzy, barmani. Zamarzyli, by pójść na swoje, choć to raptem kilka metrów kwadratowych na kołach.
Podobnie jak Bartłomiej Zając z Bart Burgera, który ma jasno wytyczone plany zawodowe. O gastronomii myślał od szkoły średniej. Wcześniej pracował w restauracji sejmowej jako barman, kelner, potem menedżer. – Zdecydowałem się na food trucka, ale docelowo myślę o własnej restauracji – deklaruje młody przedsiębiorca.
Środowisko foodtruckerów dzieli się na dwie grupy. Jedną stanowi młodzież z branży gastronomicznej, która chce się usamodzielnić. Niska bariera wejścia kusi. Używany samochód można kupić już za kilkanaście tysięcy, adaptacja pochłonie kolejnych kilka i jakoś można ruszyć, z nadzieją, że z czasem uda się dojechać do własnej knajpy.
Drugą grupę stanowią młodzi inteligenci, lubiący gotować zwolennicy alternatywnego stylu życia. – Zdarza się, że dobrze zarabiający menedżerowie z banków i korporacji rzucają pracę, kupują food trucka i biorą się za gotowanie – wyjaśnia Michał Skoczek, znawca i koneser ulicznej kuchni, w sieci znany jako Żorż Ponimirski. Prowadzi blog, jest organizatorem imprez foodtruckowych Street Food Festival, zyskał przydomek „Marty Gessler ulicznej gastronomii”. Jest jak ornitolog, który wie wszystko o lataniu, ale sam nie fruwa. Bo kariera foodtrackowca jest ciężka. W sezonie trzeba się pożegnać z życiem osobistym, od świtu do nocy na nogach. Na szczególne zyski nie ma co liczyć, bo gastronomia to ryzykowna branża. – Wiele food trucków kończy działalność po pierwszym sezonie – przyznaje Żorż Ponimirski.
Zakręcona nazwa
Polski gastrobus to najczęściej przerobiony mercedes furgon z lat 90. Bywają inne marki, we Wrocławiu jest nawet zabytkowy citroën HY z kamiennym piecem do pizzy, ale używane mercedesy są najłatwiejsze do kupienia. Przeróbki może dokonać profesjonalna firma, która gwarantuje, że nie będzie problemów z sanepidem. Można to zrobić we własnym zakresie, na ile umiejętności i budżet pozwalają. Będzie taniej, ale sanepid może się przyczepić, bo unijne przepisy w sprawach ruchomej gastronomii są rygorystyczne.
Wewnątrz auta jest piecyk albo grill, kuchenka, lodówka, zlew – wszystko zależy od tego, na jakie dania nastawiła się foodtruckowa ekipa. Zwykle na burgery, bo to samograj. Nie brakuje też oryginalnych konceptów, bo konkurencja robi się coraz większa i dobrze jest się czymś wyróżnić. Może być kuchnia meksykańska, węgierska albo azjatycka, mogą być naleśniki, placki, pierogi, makarony. Nie brak też chętnych do robienia zapiekanek, które uznawane są dziś za tradycyjny specjał kuchni polskiej. Musi być coś w miarę prostego, żeby się dało łatwo przygotować w ciasnym samochodowym wnętrzu, a klient mógł to zjeść na ulicy.
Trzeba też mieć profil na Facebooku, aby informować, gdzie mają nas szukać klienci (o ile nie mają foodtruckera – mobilnej aplikacji na telefony do lokalizowania gastrobusów). Pojazdy zwykle w ciągu dnia zmieniają miejsca postoju, wędrując za głodnymi mieszkańcami miast. Oczywiście, na ile stan techniczny auta na takie wędrówki pozwala.
Należy również wymyślić zakręconą nazwę, bo w tej branży marketing to podstawa. Z zakręcaniem nie można jednak przesadzić. Ekipa, która w zeszłym roku zadebiutowała z Papu Mobile (kiełbasa, frytki, zapiekanki), a na aucie miała wymalowane hasło „Habemus Papu!”, długo wyjaśniała, że nie miała zamiaru obrażać uczuć religijnych. A przecież i bez tego foodtruckowiec musi się nieustannie tłumaczyć, bo sytuacja mobilnej gastronomii jest w Polsce niejasna. Jeździć po drogach publicznych można, ale sprzedawać jedzenia już nie. Trzeba znaleźć prywatny teren albo parking, na którym właściciel da zgodę na prowadzenie działalności gastronomicznej. Szansą są imprezy plenerowe, także wesela oraz firmowe pikniki. Potencjał nowej gastronomii dostrzegli już spece od marketingu. Po Warszawie jeździł food truck, karmiąc i reklamując serial „Gra o tron” w telewizji HBO.
Gastrobusy wypełniają luki na gastronomicznej mapie miast. W południe pojawiają się w rejonach biurowych, zapewniając wyżywienie młodym pracownikom korporacji. W Warszawie najliczniej ciągną do Mordoru. Takiej gwarowej nazwy dorobiło się największe w Polsce biurowe zagłębie na Służewcu. Tu szczególną karierę zrobił food truck o malowniczej nazwie Zapchaj Mordor.
Miasta nie są zachwycone modą na samochodowe bary, niektóre próbowały nawet prowadzić z nimi wojnę. Stolica jako pierwsza wydzieliła stałe miejsce dla gastrobusów – koło mostu Poniatowskiego – z myślą o spacerowiczach i rowerzystach jeżdżących wzdłuż Wisły.
Kupowanie w gastrobusach to element stylu i mody. Można trafić na ciekawe potrawy, nie tylko burgery, ale nawet jedzenie wegańskie. – Ludzie spacerujący z psami albo jadący na rowerze mają problem, by skorzystać z normalnej restauracji. Dlatego chętnie korzystają z food trucków – wyjaśnia Anna Maria Żurek. Koniunkturę odkrywają restauracyjne sieci. – Pierwszy nasz food truck rozpoczął sprzedaż w połowie kwietnia, pozostałe trzy wyruszą w Polskę do połowy maja – wyjaśnia Iwona Olbryś, dyrektor generalna Telepizza Poland.
Szybki slow food
Niektórzy mówią o gastronomicznej rewolucji, inni o wyważaniu otwartych drzwi. Przecież uliczna gastronomia, także w wersji mobilnej, istnieje od początku świata. Wiele osób pamiętających PRL wspomina pieczone kurczaki sprzedawane z aut dostawczaków. A jednak da się zauważyć pewne różnice. Jedzenie z gastrobusów nie jest tańszą odmianą McDonald’sa czy KFC, bo ceny są często porównywalne z restauracyjnymi.
Na dodatek wiele z nich reklamuje się jako odmiana slow food, co może dziwić, bo przeciętny konsument widzi tu wersję pospiesznego jedzenia, czyli fast food. – Food trucki korzystają z tradycyjnych przepisów i lokalnych dostawców, produkujących żywność tradycyjnymi metodami, często z upraw i hodowli ekologicznych. Czyli przestrzegają podstawowych wartości ruchu slow food – wyjaśnia Anna Maria Żurek. Tę sprzeczność szybkiego slow food na świecie rozwiązano za pomocą nowego określenia: good food, czyli po prostu dobre jedzenie.
Jedzenie stało się nie tylko zaspokajaniem głodu, ale demonstracją stylu życia. Wraz z rosnącą zamożnością coraz więcej osób przywiązuje wagę do tego, co i jak je. Jedzenie staje się rodzajem hobby, czego dowodem jest rosnąca popularność telewizyjnych programów kulinarnych i kuchennych celebrytów. Rodzą się kolejne mody, trendy. Także diety: bezglutenowe, wegetariańskie, wegańskie itd. W wielkich miastach organizowane są targi śniadaniowe, bazary z żywnością od lokalnych producentów. Karierę robią piekarnie produkujące dziesiątki odmian pieczywa – na zakwasie, z ziarnami, orkiszowe itd.
Rośnie też grono osób produkujących samodzielnie chleb, wędliny czy sery, a piwowarstwo domowe doprowadziło do prawdziwej rewolucji browarniczej. Zaczęło się od festiwalu Birofilia w Żywcu, gdzie lokalne browary i piwowarzy domowi pokazywali swoje wyroby, a dziś w większości miast organizowane są piwne festiwale. Wbrew pozorom to nie są piwne bachanalia, ale spotkania fachowców, którzy smakują i dyskutują nad aromatami, goryczką, zawartością alfa-kwasów w poszczególnych trunkach, o zaletach różnych odmian chmielu czy słodu.
Moda na jedzenie na kółkach przyjechała do nas z Zachodu. W USA w ostatnich latach food trucki zawładnęły ulicami wielkich miast do tego stopnia, że restauratorzy zaczęli organizować protesty. Coraz częściej wyznaczone są strefy ochronne wokół restauracji, gdzie nie może działać konkurencja na kołach.
Polacy coraz chętniej jedzą poza domem. Z najnowszego badania „Polska na talerzu”, przygotowanego na zlecenie Makro Cash&Carry, wynika, że liczba lokali gastronomicznych stale rośnie. Co trzeci Polak deklaruje, że jada poza domem, a 15 proc. robi to regularnie. Najbardziej lubimy pizzę, burgery, dania kuchni polskiej i tureckie kebaby. Połowa osób korzystających z gastronomii wybiera tę uliczną. Dominuje wersja stacjonarna, czyli budki z kebabami, burgerami, pizzerie, sieciowe fast foody itd. Gastronomia mobilna ma na razie 5-proc. udział w żywieniu Polaków. Ale ostro jedzie do przodu.