Husaria chwilowo skryła się w Kobyłce, małym miasteczku na obrzeżach stolicy. Przy uliczce, prowizorycznie utwardzonej betonowymi płytami, za płotem z napisem „sala weselna”, stoi niepozorny budynek, w którym powstaje pierwszy polski supersamochód – Arrinera Hussarya. Marka brzmi światowo, choć ma jednocześnie nawiązywać do naszej skrzydlatej konnicy. Bo Hussarya ma sławić polską motoryzację w wielkim i bogatym świecie.
Supersamochody to szczególna kategoria pojazdów – luksusowych o sportowym, niemal wyścigowym, charakterze. Te zabawki przeznaczone dla nieprzyzwoicie bogatych, napędzane są przez potężne silniki, osiągają prędkość ponad 300 km/h, i to w ekspresowym tempie. Najsłynniejsze firmy, jak Lamborghini, Bugatti, Koenigsegg, Pagani, Lotus, choć produkują je w pojedynczych egzemplarzach, to rozpalają wyobraźnię milionów miłośników motoryzacji na całym świecie.
Rozpaliły ją także Łukaszowi Tomkiewiczowi. Zaczął się zastanawiać, czy Polska nie zasłużyła, by i tu wytwarzano takie pojazdy? Z tych marzeń o polskim supersamochodzie w 2008 r. narodził się projekt Arrinery. Od tego czasu przechodził wiele faz, którymi entuzjazmowali się miłośnicy motoryzacji i stresowali inwestorzy z giełdy NewConnect. Bo Arrinera od początku była obecna na parkiecie, najpierw jako projekt firmowany przez Veno SA (obecnie Erne Ventures), a dziś przez Arrinera SA. Zresztą układ biznesowo-własnościowy tego przedsięwzięcia jest dość skomplikowany i równie dynamiczny jak superauto, którego rozpoczęcie sprzedaży zapowiadano już kilkakrotnie. Nic więc dziwnego, że inwestorzy stali się dość nieufni.
Niedawna emisja firmowych obligacji, która miała przynieść 5 mln zł na dokończenie prac przygotowawczych, dała nieco ponad 2 mln zł, mimo że Arrinera kusiła wysokim oprocentowaniem i szansą na osobisty udział obligatariuszy w próbach superauta.