Niedościgłymi mistrzami strajków w Unii są Francuzi – 139 roboczodni na tysiąc zatrudnionych. Niemniej w tym roku przez Niemcy może się przewalić największa od niemal 10 lat fala protestów pracowniczych (430 tys. roboczodni), która co prawda nie może się równać ze strajkowym tsunami po zjednoczeniu Niemiec (1,5 mln), ale też przecież martwi.
31-letni Erik Grossmann, maszynista prowadzący pociągi towarowe, tłumaczy, że zarabia 2915 euro brutto, w tym 200 euro to dodatek za wyjazdy za granicę. Ale ponieważ maszynistów brak, więc niekiedy 55 godzin tygodniowo jest w drodze. Wyjeżdżone nadgodziny całkowicie pożera mu progresywny podatek. Po 700 godzinach rocznie spędzonych w elektrowozie człowiek żebrze o kilka tygodni urlopu – mówi. Jeszcze mieszka za 450 euro w kolejarskiej klitce. Ale niebawem przeniesie się ze swą dziewczyną do czteropokojowego mieszkania za 1000 euro. Gdyby ona nie pracowała, nie byłoby go stać na urlop.
46-letni listonosz Andreas Miedl zarabia 2900 brutto, ale to dlatego, że ma 30-letni staż i jeszcze jest na starej umowie z czasów, gdy Deutsche Post była firmą państwową. Sprywatyzowana oddaje, co się tylko da – wraz z pracownikami – prywatnym podwykonawcom, którzy narzucają o wiele gorsze umowy. Dostawcy poczty mają coraz więcej pracy, bo klienci coraz więcej kupują w internetowych firmach wysyłkowych.
30-letnia przedszkolanka Martina Sedlmair zarabia 2800 brutto, ale na rękę dostaje 1500–1600, z czego 900 odchodzi na mieszkanie. Aby wyjechać na urlop, musi wieczorami dorabiać jako kelnerka.
Cała trójka mówi, że niechętnie strajkuje – ale jak mus, to mus...
Republika Federalna przechodziła już przez większe fale strajkowe – w latach 70., gdy restrukturyzowano kopalnie i stalownie, czy na początku lat 90.