Przelizane
Państwo polskie z jednej strony zniechęca, a z drugiej namawia do picia. O co w tym wszystkim chodzi?
[Tekst ukazał się w tygodniku POLITYKA 27 października 2015 roku]
Sprzedaży cukierków zakazano szkolnym sklepikom, a w tym samym czasie wielkie sieci obniżają ceny lizaków i landrynek o 30 proc., bo mają dostęp do konkurencyjnej oferty zagranicznej. Tanie słodycze w coraz większych ilościach sprowadza się od ponad roku z Ukrainy, więc ich spożycie rośnie. Ale rodzimym producentom w oczy zagląda bankructwo. Zamieszanie na rynku spowodowali politycy. Mało pocieszające, że unijni.
Kiedy Bruksela, chcąc pomóc gospodarce Ukrainy, zniosła w kwietniu 2014 r. cła m.in. na tamtejsze słodycze, żaden kraj członkowski nie protestował. Polski rząd też nie przewidział, że odbędzie się to naszym kosztem. Zadbano tylko o to, żeby na unijny rynek nie trafiło zbyt wiele ukraińskiego mięsa czy zboża, wyznaczając tzw. kontyngenty. W przypadku słodyczy nie zrobiono nic. Zabrakło wyobraźni.
Po cichu liczono na to, że we wzajemnym handlu słodyczami niczego to nie zmieni. A i strata przy rezygnacji z cła (jego wysokość zależała m.in. od zawartości cukru w wyrobach) niewielka, ponieważ import ukraińskich słodyczy na unijny rynek do tej pory nie był istotny. Unia wspaniałomyślnie zgodziła się nawet, że europejscy producenci, gdyby zaczęli kusić Ukraińców naszymi słodyczami, nadal będą powstrzymywani cłami zaporowymi.
Cukier nie krzepi
Zarówno wyroby czekoladopodobne, produkowane w fabrykach należących do prezydenta Poroszenki, jak i zwykłe ukraińskie cukierki do tej pory apetytu unijnych konsumentów nie wzbudzały. Są bowiem o wiele gorsze wizualnie, jakościowo i smakowo. Z naszymi porównania nie wytrzymują, a to polskie fabryki przede wszystkim zaopatrują europejski rynek. Kiedy jednak te ukraińskie stały się dużo tańsze (a w przypadku landrynek czy lizaków różnica w smaku może nie wydawać się aż tak istotna), niektórzy odbiorcy zmienili nastawienie.