W zasadzie z dostosowaniem polskich przepisów do dzisiejszego wyroku Trybunału Konstytucyjnego nie powinno być problemu. Kandydat PiS na prezydenta Andrzej Duda obiecywał w kampanii podniesienie kwoty wolnej od podatku z obecnych ok. 3 tys. zł do poziomu aż 8 tys. zł rocznie. Tę obietnicę w kampanii parlamentarnej powtarzała Beata Szydło. Jednak koszty takiego kroku wynoszą przynajmniej kilkanaście miliardów złotych rocznie. Nic dziwnego, że PiS rozważał podwyżkę kwoty wolnej stopniowo, w zależności od zwiększenia przychodów dzięki nowym podatkom czy uszczelnieniu zbierania VAT.
Tymczasem Trybunał rozwiązał dylematy polityków za nich, decydując arbitralnie, że kwota wolna powinna wynosić przynajmniej 6,5 tys. zł – tyle co minimum socjalne, definiowane przez państwo. W przyszłorocznym budżecie trzeba zatem szybko znaleźć pieniądze, aby zrealizować wyrok Trybunału. Z jednej strony jest on godny pochwały, bo z punktu widzenia osób słabo zarabiających kwota wolna w polskich warunkach była do tej pory rzeczywiście bardzo niska. Szczególnie przy braku stawki PIT wynoszącej na przykład 10 proc., stosowanej dla najniższych dochodów. Po przekroczeniu kwoty wolnej każdy musi od razu płacić 18 proc. podatku.
Jednak równocześnie na podwojeniu kwoty wolnej zyskują wszyscy podatnicy, także ci najlepiej zarabiający, bo obowiązuje ona bez względu na wysokość dochodów. Można oczywiście w ten sposób obniżyć podatek dochodowy wszystkim Polakom, ale jak to się ma do kwestii sprawiedliwości społecznej, o której przecież politycy PiS tak wiele zawsze mówią? I jak można budować tak zachwalane przez nich silne państwo, jeśli będzie ono miało coraz mniej pieniędzy do dyspozycji? Planowane podatki od banków czy hipermarketów nie wystarczą nawet na sfinansowanie wyższej kwoty wolnej, nie mówiąc już o obiecywanych pięciuset złotych na dziecko.