Podatki na wydatki
Skąd PiS weźmie pieniądze na spełnienie swoich wyborczych obietnic
Partia Jarosława Kaczyńskiego obiecała w kampanii sporo. Cóż, takie jest prawo demokratycznie wybranych polityków, by korygować kurs, którym kroczyli poprzednicy. Zwłaszcza że akurat w gospodarce zapotrzebowanie na korektę ewidentnie jest. Polacy trochę się już z zachodnim kapitalizmem otrzaskali, przestali go idealizować i zauważyli, że własne państwo dość słabo chroni ich przed ciemnymi stronami życia w gospodarce rynkowej. A im ktoś niżej na drabince społecznej, tym mocniej to czuje. PiS potrafiło się w te nastroje wstrzelić. I nawet nie musiało przedstawiać programu szczególnie zbornego (o braku spójnej idei ekonomicznej w PiS pisaliśmy tydzień temu; POLITYKA 45). Do zdobycia władzy w zupełności to jednak wystarczyło.
Spójne czy nie, ale obietnice trzeba teraz realizować. A kosztować będą niemało. Sam program 500 plus to (wedle różnych rachunków) od 21,5 do 24 mld zł rocznie. Do tego dochodzi koszt podniesienia kwoty wolnej od podatku (kolejne 7 do 16 mld). No i jeszcze cofnięcie reformy emerytalnej (5,5 do 10 mld na początek). Plus takie „drobnostki” jak likwidacja podatku miedziowego (1,5 mld) albo darmowe leki dla osób starszych (nawet 4,5 mld). W sumie od 35 do 56 mld zł. Te wszystkie miliardy mogą się czytelnikowi wydać zupełnie abstrakcyjne. Dla zyskania jasności wystarczy jednak zestawić je z rozmiarem całego polskiego budżetu, który w 2016 r. sięgnie 351 mld zł. Ta liczba wyznacza nowej władzy pole politycznego manewru. Oznacza, że gdyby PiS chciało wprowadzić wszystkie swoje wyborcze przyrzeczenia, to musiałoby zwiększyć całość budżetu o 10–15 proc. I to jak najszybciej.
Czy da się zwiększyć budżet? Teoretycznie tak. Na przykład poprzez zwiększenie zadłużenia. Polska jest dziś krajem uważanym za stabilny, wypłacalny i – co ważne – z ciągle rosnącą gospodarką. A międzynarodowy kapitał ma to do siebie, że ciągle krąży po świecie, kombinując, gdzie by tu się ulokować i jeszcze zarobić. Problemu ze znalezieniem środków pewnie by więc nie było. Tyle że rozważanie takich scenariuszy jest dziś raczej nierealne. Bo na skokowe zwiększenie zadłużenia PiS na pewno się nie zdecyduje.
Po pierwsze, nie pozwoli nam na to Komisja Europejska, która pilnuje przestrzegania kryteriów z Maastricht i nie dawała taryfy ulgowej nawet pupilkowi zachodnich mediów Donaldowi Tuskowi (dopiero niedawno zdjęto z nas tzw. procedurę nadmiernego deficytu). Trudno więc teraz przypuszczać, by zwiększanie zadłużenia uszło na sucho dużo mniej lubianemu w Brukseli PiS. Po drugie, samo PiS nie będzie pewnie chciało pójść drogą zadłużenia. Zbyt żywa jest dziś lekcja Grecji albo uważnie obserwowanych przez naszą prawicę Węgier. A więc krajów – jak my – peryferyjnych, dla których flirt z wysokim zadłużeniem skończył się faktyczną (Ateny) albo unikniętą w ostatniej chwili (Budapeszt) utratą ekonomicznej suwerenności. Po trzecie wreszcie, nawet w bardziej keynesowskich rewirach PiS panuje dziś (zresztą zgodne z nauką Keynesa) przekonanie, że dług to taka tajna broń na czarną kryzysową godzinę. Nie należy z niej strzelać zbyt pochopnie, gdy panuje dobra koniunktura.
Skoro więc nie długiem, to może sfinansować te 35–56 mld, tnąc inne wydatki? Przebąkiwał o tym już w jednym z powyborczych wywiadów stowarzyszony z PiS liberał Jarosław Gowin. Problem tylko w tym, że w Polsce nie bardzo jest z czego ciąć, skoro już dziś wydajemy na tzw. państwo dobrobytu (zdrowie, pomoc dla bezrobotnych, polityka mieszkaniowa) zaledwie 20 proc. naszego PKB. Przy czym za nami są już tylko kraje bałtyckie, Rumunia i Bułgaria.
Zostają więc podatki: to najważniejszy sposób napełniania budżetu w krajach, których, tak jak Polski, los nie obdarował szczególnie obfitymi złożami cennych surowców naturalnych. I akurat podatki można by w Polsce podnieść, bo od lat należą do najniższych w Europie. Dość powiedzieć, że relacja obciążeń podatkowych do PKB to u nas ok. 30 proc. Unijni rekordziści, Duńczycy, ściągają w ten sposób 48 proc. dochodu narodowego. A podobni do nas Czesi czy Węgrzy jakieś 35–39 proc. PKB. Problem tylko w tym, że u nas niemal od zarania III RP jakiekolwiek podwyżki podatków to temat tabu. Nawet PiS boi się tego jak diabeł święconej wody. Ma wprawdzie w planach nowe daniny od hipermarketów i banków, ale ich znaczenie jest przede wszystkim symboliczne (uwaga, bierzemy się za uprzywilejowany zagraniczny kapitał!). A poza tym w państwie Kaczyńskiego i Szydło CIT (dla małych przedsiębiorstw) ma iść w dół, podobnie VAT, a do tego jeszcze faktyczna obniżka podatku PIT po podwyższeniu kwoty wolnej. Jeśli więc nie dług, wydatki ani podatki, to skąd u licha nowy rząd ma wyczarować te 35–56 mld zł?
Wygląda na to, że z… garnka. Czyli z systemu podatkowego, który teraz jest wprawdzie dziurawy, ale PiS te dziury załata i uszczelni tak skutecznie, że stanie się on lśniącym garnkiem pełnym złota. Plan jest ambitny. Poprawa ściągalności podatku VAT ma przynieść już w pierwszym roku ok. 20 mld. A w 2017 r. (deklaracja wpływowego posła zwycięskiej formacji Henryka Kowalczyka) więcej niż drugie tyle. Jednoczesne zatkanie dziur i walka z agresywną optymalizacją CIT to kolejne 4,5 mld. To plus wspomniane podatki hipermarketowe oraz bankowe, dobra koniunktura i (ewentualnie) parę dodatkowych miliardów deficytu powinno sprawić, że całe przedsięwzięcie się zepnie.
Na początek godzi się partię Kaczyńskiego za te plany… pochwalić. W pokryzysowym świecie uszczelniają przecież wszyscy. Zachodnie służby podatkowe dwoją się i troją (nie cofając się nawet przed przekupstwem), by dobrać się do pieniędzy wywiezionych przez ich obywateli do rajów podatkowych. W Niemczech za miganie się przed fiskusem do więzienia trafiają nawet tak potężnie figury jak prezes Bayernu Monachium Ulli Hoeness.
Wiatr zmian czują nawet specjalizujące się w optymalizacji podatkowej międzynarodowe firmy konsultingowe. Prześcigają się ostatnio w wyliczeniach, kto, skąd, dokąd i ile wyprowadził. To z cyklicznych raportów PwC wiemy na przykład, że luka VAT (czyli różnica pomiędzy tym, co powinno zostać zapłacone, a realnymi wpływami) wyniesie w Polsce w 2015 r. aż 53 mld zł. Dodajmy do tego 46 mld zł, które – zdaniem Komisji Europejskiej – wyciekają co roku z polskiego systemu CIT. Głównie z powodu niepłacenia podatku przez wielkie międzynarodowe holdingi. Prawda, że te miliardy przemawiają do wyobraźni? W końcu gdyby je wszystkie do siebie dodać, to starczyłoby nie tylko na realizację wyborczych obietnic PiS, ale na dużo ambitniejszą rozbudowę polskiego państwa dobrobytu. „6 mld złotych brakuje na podwyżki dla pielęgniarek, 13 mld kosztowałyby darmowe żłobki. A biznes wyprowadza z Polski 46 mld. HajsSieNieZgadza” – pokazywał ostatnio w popularnej kampanii internetowych memów lewicowy Instytut Globalnej Odpowiedzialności.
Problem w tym, że z samej wiedzy o skali patologii nie rodzą się recepty, jak jej zapobiec. Przekonała się o tym choćby Platforma Obywatelska. Bo trzeba przyznać, że pod koniec jej rządów Ministerstwo Finansów faktycznie próbowało się z tym problemem zmierzyć. Walka bywała heroiczna. Ale skończyła się tym, że odpowiedzialny za służby skarbowe wiceminister Jacek Kapica dorobił się w środowisku biznesowym opinii człowieka, który nienawidzi przedsiębiorców. A luka VAT zamiast zmaleć, jeszcze urosła. Z 7 do 53 mld zł. Dlaczego? – W praktyce priorytety ministerstwa i rządu jednak się różniły. Z jednej strony uszczelnienie systemu poboru i zapewnienie przychodów, z drugiej ułatwienia działalności i wspieranie rozwoju gospodarczego. W prawdziwym świecie te dwa cele trudno ze sobą pogodzić – mówi Kapica. Czy wierzy, że PiS pójdzie lepiej?
– Mają większą determinację i akceptację swojego elektoratu dla nałożenia nowych obowiązków na biznes. Miesięczne sprawozdanie z transakcji VAT, centralny rejestr faktur, miesięczne deklaracje dla nowych podmiotów lub firm z obszarów ryzyka, rejestr dłużników zobowiązań publiczno-prawnych. Te wszystkie plany i koncepcje już teraz leżą w Ministerstwie Finansów. My nie zdążyliśmy ich wypróbować – dodaje. Kapica jednak zastrzega: – Nikt nie mówi, że zrobiliśmy wszystko, co się da, i że nie ma już szans na uszczelnienie CIT i VAT. Mówimy tylko, że nie da to kwoty oczekiwanej przez naszych następców.
Oczywiście nowa władza nie musi słuchać ostrzeżeń zaprawionych w boju poprzedników. I zrobić wszystko po swojemu. Z tym „po swojemu” może być jednak kłopot. Tuż po wyborach PiS pokazało bowiem swój projekt nowej ustawy o VAT, która (jeśli wszystko pójdzie dobrze) powinna zacząć obowiązywać już od stycznia. – Sęk w tym, że ta ustawa w 90 proc. pokrywa się z tą obowiązującą obecnie. W projekcie jest nawet kilka śladów, że powstała metodą kopiuj-wklej. Słabo, jak na zapowiadaną rewolucję i budowanie podatku VAT od podstaw – wylicza ekspert podatkowy Marcin Wrotniak związany z Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.
Oczywiście w projekcie jest kilka nowinek. PiS rezygnuje w nim na przykład z tzw. odwróconego VAT (podatek naliczany po stronie nabywcy), za pomocą którego PO walczyła z wyłudzeniami w obrocie stalą i elektroniką. Będzie za to tzw. zasada podzielonej płatności (kwotę netto z transakcji otrzymuje kontrahent, a kwotę podatku bezpośrednio urząd skarbowy). Albo krótsze okresy na rozliczanie VAT, co pewnie nie wywoła euforii przedsiębiorców, ale jednocześnie da potencjalnym oszustom mniej czasu na działanie. Jednak wszystkie te proponowane przez PiS rozwiązania nie stanowią jakiegoś fundamentalnego przełomu. – Nie chodzi o to, że ta ustawa jest zła. Bo można w niej znaleźć kilka ciekawych rozwiązań. Problemem jest raczej poziom oczekiwań, których ona nie ma szans spełnić – twierdzi doradca podatkowy Jarosław Soja.
Spore emocje budzi też postać samego twórcy pisowskiej ustawy o VAT Witolda Modzelewskiego. Bo prawdę mówiąc, niewiele jest wśród polskich prawników postaci tak mocno polaryzujących opinie. Prof. Modzelewski w latach 1992–96 był wiceministrem finansów. To wtedy opracowywano kształt ustawy o opodatkowaniu towarów i usług, czyli właśnie o VAT. I to, z jednej strony, jest fundamentem jego olbrzymiego autorytetu, z drugiej budzi pewne wątpliwości. „Nie jest najmniejszą nawet tajemnicą, że to właśnie prof. Modzelewski jest odpowiedzialny za to, jak to opodatkowanie wygląda w Polsce. Nie jest też tajemnicą, że Modzelewski po odejściu z ministerstwa założył Instytut Studiów Podatkowych Modzelewski i Wspólnicy i jako doradca podatkowy nr 00001 występował i występuje w dziesiątkach sporów podatkowych. Od lat dzierży też miano najlepszego eksperta od VAT, czasami zresztą jego koledzy po fachu mniej lub bardziej zjadliwie komentują: Nic dziwnego, skoro nikt oprócz niego nie jest w stanie tej ustawy zrozumieć” – pisał o nim przed laty „Dziennik Gazeta Prawna”.
Modzelewski ma też spore zacięcie publicystyczne. Nie boi się formułować mocnych, krytycznych tez. To pozwoliło mu wypromować się w ostatnich latach na dyżurnego krytyka bałaganu w polskich podatkach. Czy będzie potrafił przejść z wygodnej pozycji recenzenta do roli doradcy podpowiadającego nowej władzy skuteczne rozwiązania podatkowe? Z tym może być problem. – Niedawno spotkaliśmy się na konferencji w Lublinie, na której Witek powtórzył swoją tezę o zgubnym wpływie Unii Europejskiej na polskie podatki. Zwłaszcza gdy chodzi o VAT. Teza ciekawa i jakoś tam uzasadniona. Problem w tym, że i Unia Europejska, i obowiązujący w niej system VAT nie znikną tylko dlatego, że nie podobają się profesorowi Modzelewskiemu – mówi nam osoba, która zna Modzelewskiego od lat.
Mieszane wnioski płyną też z obserwacji bitew o VAT i CIT toczonych w innych miejscach. Za kraj, od którego można się wiele nauczyć, uchodzi na przykład Portugalia. Tam w czasie obecnego kryzysu rząd zdołał zmniejszyć lukę VAT z 15 do 8 proc. Głównie dzięki pakietowi działań wymierzonych zarówno w szarą strefę (loteria podatkowa, zachęty do odbierania faktur w hotelach czy u mechaników samochodowych), jak i walkę z wyłudzeniami (zwiększenie obowiązków raportowania, elektroniczna baza faktur). Ale były również kraje (choćby Włochy), gdzie walka o VAT kończyła się klasycznym efektem jo-jo. To znaczy po bardzo obiecujących początkach sytuacja wracała mniej więcej do punktu wyjścia. Wszystko to razem prowadzi do smutnego niestety wniosku, że ze ściągalnością podatków jest jak z angielskim trawnikiem. Jego wyhodowanie jest dziecinnie proste. Wystarczy go strzyc i podlewać przez jakieś 300–400 lat. Tak się bowiem jakoś składa, że najmniej (poniżej 5 proc.) podatków ucieka takim krajom jak Finlandia, Holandia czy Szwecja, gdzie udało się wypracować odpowiednią mieszankę skutecznych instytucji skarbowych oraz braku społecznego przyzwolenia na niepłacenie podatków. A u nas problemy są i z jednym, i z drugim.
– Po pierwsze, polskie państwo deleguje do walki z takimi nadużyciami zbyt mało urzędników. Co roku jest ledwie 120 kontroli na 400 tys. płatników CIT. Po drugie, ci urzędnicy są zaopatrzeni w zbyt słabe narzędzia. Przez wiele lat nie mieli na przykład odpowiednich baz danych. Po trzecie, fiskus nadal kojarzy się z intruzem zabierającym ludziom ich ciężko zarobione pieniądze – wylicza Radosław Piekarz z kancelarii A&RT. I to wszystko też nie jest dla PiS najlepszą wiadomością, bo zwycięska partia „w temacie ściągalności podatków” zdaje się nastawiać na zwycięski blitzkrieg. Dużo bardziej prawdopodobny scenariusz to długa wojna pozycyjna, której wynik absolutnie nie jest przesądzony.
Wszystko to każe podejść do buńczucznych planów nowej władzy z dużym dystansem. I owszem, pochwalić (nawet trochę na zachętę) za pomysł i determinację, a jednocześnie nastawić się na nieuchronną korektę przedwyborczych zapowiedzi. W praktyce będziemy mieli studzenie rozbudzonych nadziei wyborców albo podatkowe podwyżki.