Na sfinansowanie pisowskich obietnic mieli się złożyć w pierwszej kolejności właściciele banków, głównie zagranicznych. Podatek bankowy, który wszedł w życie od lutego, według zapewnień rządu – klientów banków miał nie dotknąć. Mimo że rząd liczy na dodatkowe kilka, nawet 6 mld zł. W porównaniu z 16 mld zł zysków, jakimi 2014 r. zakończyły banki, suma podatków nie wydawała się wygórowana. Wyborcy się cieszyli, że „banksterzy” zrzucą się po 500 zł na dziecko.
– Ceny bankowych usług nie wzrosną, pozostaną na dotychczasowym poziomie – przekonywali politycy PiS. Chętnie ujawniali mediom szczegóły planu. Otóż banki prywatne pośrednio miał utrzymywać w ryzach kontrolowany przez państwo PKO BP. Ma najwięcej klientów detalicznych i jeśli nawet zagraniczni konkurenci wliczą sobie podatek bankowy w opłaty i prowizje, to PKO BP pozostanie tańszy i klienci zaczną swoje pieniądze przenosić tutaj. Wtedy podatek bankowy pozwoli sfinansować część wyborczych obietnic i przy okazji wzmocni polskość sektora opanowanego przez kapitał zagraniczny.
Gwarantem, że tak się właśnie stanie, miał być prezes Zbigniew Jagiełło, którego przed kadrową miotłą chroniła, jak twierdzą bankowcy, bliska znajomość z wicepremierem Mateuszem Morawieckim, datująca się jeszcze z czasów Niezależnego Związku Studentów we Wrocławiu. Wydaje się jednak, że dni Jagiełły, jako prezesa PKO BP, zostały właśnie policzone. Wyznaczonej mu przez polityków roli nie odegrał dobrze, chociaż się starał.
Prezes PKO BP zszargał sobie w PiS reputację, zapowiadając na maj podwyżki: zdrożeją opłaty za prowadzenie niektórych kont, karty kredytowe, wypłaty z bankomatów. Paweł Szałamacha, minister finansów, skarcił publicznie prezesa za nowy cennik, ale wiarygodność rządu wzięła w łeb.