W czwartek ministerstwo skarbu zapowiedziało, że przyjrzy się sensowności utrzymywania tzw. BIT-ów. Czyli dwustronnych umów o ochronie inwestycji, które są czymś w rodzaju reliktów z początków polskiej transformacji i ewidentnym przejawem nadmiernego uprzywilejowania potężnych korporacji. Bardzo dobrze, że ktoś wreszcie rozważa ich usunięcie. Zwłaszcza że od lat namawia do tego Komisja Europejska.
Umowy w sprawie wspierania i ochrony inwestycji to dzieci zupełnie innych czasów. Polska zawierała je jeszcze za czasów późnej komuny (w 1987 r. z Wielką Brytanią, Belgią i Luksemburgiem, w 1989 r. z Francją) i tuż po przełomie (z większością pozostałych krajów EWG oraz USA i Kanadą). Ich istnienie było zrozumiałe. Ówczesna Polska bardzo potrzebowała kapitału i inwestycji.
Prywatny kapitał przychodzący do znajdującej się jeszcze jedną nogą w bloku wschodnim Polski domagał się dodatkowych gwarancji. Zawierano więc umowy, głoszące, że gdy inwestor uzna, że polski rząd narusza jego interesy, może skorzystać z tzw. procedury ISDS, czyli specjalnego trybunału arbitrażowego.
Mechanizm został użyty przeciw Polsce kilkanaście razy. Najbardziej znany przykład to pozew holenderskiej grupy Eureko skarżącej Warszawę za to, że nie pozwoliła im przejąć kontroli nad PZU. Spór zakończył się ugodą – Polska zapłaciła korporacji 4,77 mld złotych.
Z innych sporów Polska wychodziła obronną ręką. Choć i wówczas musiała ponosić koszty związane z obsługą samej procedury. Istnienie BIT-ów miało jeszcze jeden, dużo bardziej subtelny, ale opisany przez ekonomistów skutek. Polega on na tym, że decydenci polityczni kraju, który ma podpisane BIT-y, wiedzą, że wisi im nad głową perspektywa zaskarżenia w ramach mechanizmu ISDS. Dopasowują więc do tego swoją politykę, nie chcąc nadepnąć na odcisk silnym międzynarodowym korporacjom.