Artykuł w wersji audio
Prawo i Sprawiedliwość niby rządzi samodzielnie, ale pełnią władzy cieszy się w instytucjach centralnych. W terenie karty rozdaje opozycja. Samorządy w większości nie należą do PiS. Na 16 marszałków województw PiS ma tylko jednego, na Podkarpaciu. To boli podwójnie, ponieważ przez ręce marszałków przepływa 40 proc. unijnych pieniędzy. Samorządy decydują, na jakie cele je przeznaczyć. A wiadomo, że rządzi ten, kto trzyma kasę. Więc wojewodowie, którzy zawiadują województwami z ramienia rządu, bardzo chcieliby marszałkom tę kasę odebrać. Rząd jest skłonny im w tym pomóc.
Wicepremier Mateusz Morawiecki bardzo taką zmianą byłby zainteresowany. Chciałby, żeby unijne pieniądze posłużyły do realizacji jego planu, a nie samorządowej wizji rozwoju. Znów podporządkować samorządy władzy centralnej.
Więc wicepremier Morawiecki zamierza renegocjować z Brukselą tzw. kontrakty regionalne na lata 2014–20. To inwestycje ważne dla regionów, za których realizację odpowiadają właśnie marszałkowie. Rząd uważa, że mają na nie takie mnóstwo pieniędzy – prawie 40 mld euro – że powinni się nimi z wojewodami podzielić. Na razie oficjalnie nikt się z pomysłem do Komisji Europejskiej nie zwrócił. Samorządowcy mają nadzieję, że Unia, przywiązująca dużą wagę do rozwoju regionów, na ponowną centralizację środków i polityczną kontrolę nad funduszami nie zechce się zgodzić. Ale akurat tym PiS niekoniecznie musi się przejąć.
Marek Sowa, były marszałek Małopolski, a obecnie poseł PO, obawia się, że nawet wtedy PiS przeforsuje swoje koncepcje. – Pójdzie na skróty i bez renegocjacji kontraktów regionalnych po prostu zmieni ustawę o zasadach polityki rozwoju – przypuszcza. Powierzając kontrolę nad realizacją inwestycji wojewodom, zmarginalizuje władze samorządowe. Silny ma być rząd, nie samorząd.
Oblężenie wielkich miast
Partię rządzącą uwierają też prezydenci wielkich miast, którzy na ogół nie rekrutują się z szeregów PiS. Warszawę, Gdańsk, Poznań czy Wrocław trzeba więc jak najszybciej odzyskać. PiS jeszcze nie wie jak. Czy będą to referenda domagające się odwołania obecnych władz, czy nowy podział województw, a może po prostu przyspieszone wybory samorządowe? To zależy od sondaży, które pokażą szanse PiS w nowym rozdaniu. Na razie nie są dla PiS korzystne.
Na przykład w Warszawie Hanna Gronkiewicz-Waltz, która jeszcze przed dwoma laty miała być odwołana w referendum, obecnie cieszy się aż 78-proc. poparciem warszawiaków. Panią prezydent źle ocenia tylko 18 proc. mieszkańców, topnieje też liczba niezdecydowanych. Mimo to temat ponownego ogłoszenia referendum w sprawie jej odwołania ciągle jest odgrzewany.
W referendum mające odwołać Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska, ostro zaangażował się Andrzej Jaworski, jego konkurent w ostatnich wyborach samorządowych, a obecnie poseł PiS. Z kolei Marek Suski, związany z Radomiem, wydaje się w objęciu przez PiS rządów dostrzegać szansę powrotu jego partii także do władz tego miasta. PiS rządziło tu długo, ale w ostatnich wyborach samorządowych dotychczasowy prezydent miasta poległ. Przyczyniły się do tego rujnujące dla miasta i kompletnie nietrafione inwestycje, np. budowa lotniska, z którego nie odlatują prawie żadne samoloty. Referendum mogłoby wynik wyborów samorządowych skorygować.
Niewygodny dla PiS jest także lewicowy prezydent Częstochowy Krzysztof Matyjaszczyk. To dzięki niemu miasto funduje swoim mieszkańcom procedurę in vitro, z finansowania której wycofał się minister zdrowia. W mieście już powstał komitet referendalny. Lewica rządząca pod Jasną Górą to przecież skandal.
Wyniki ewentualnych referendów czy przyspieszonych wyborów nie wydają się przesądzone. Zwycięstwo PiS niekoniecznie pewne. Wskazówką są wybory uzupełniające. Wprawdzie z Podlasia dostała się do Senatu wskazana przez PiS Anna Maria Anders, niemająca nic wspólnego z regionem i niewiele (oprócz zasług ojca) z Polską, ale już w Chrzanowie kandydatka tej partii, kreowana na sobowtóra premier Szydło, przegrała z kretesem. Decyzja w sprawie przyspieszonych wyborów samorządowych zapadnie więc zapewne wtedy, gdy prognozy dotyczące ich wyników staną się bardziej jednoznaczne.
Pięćset minus
Na razie na niższych szczeblach samorządów PiS także ma niewiele do powiedzenia. Powiaty opanowane są przez ludowców. – W gronie 381 starostów aż 97 to wskazani przez PSL – wylicza Ludwik Węgrzyn, starosta Bochni, ale też szef Związku Powiatów Polskich. 70 to ludzie PO, a tylko 60 jest z nadania PiS. Reszta reprezentuje komitety lokalne, formalnie niezwiązane z żadną partią, choć często sympatyzujące z PiS. Nie ma wątpliwości, że taki układ sił partii rządzącej nie odpowiada i będzie dążyła do jego zmiany.
Ludwik Węgrzyn próbował nawet wysondować w tej sprawie kolegę i byłego starostę Andrzeja Derę, obecnie ministra odpowiadającego za samorządy w kancelarii prezydenta Dudy. Dowiedział się, że prezydent jest zwolennikiem koncepcji, aby marszałkowie województw oraz starostowie byli wybierani w wyborach bezpośrednich. To jedna z opcji mająca doprowadzić do zmiany politycznego układu sił w terenie. Węgrzyn nie ma wątpliwości, że dla jego partii oznaczałoby to utratę połowy wpływów w powiatach. Co z kolei przełożyłoby się na tsunami w gminach, w których także PSL jest dziś mocny.
Były marszałek Marek Sowa uważa, że w wyniku wielkiej zmiany ustrojowej po 1999 r. (reforma samorządowa) władza naprawdę znalazła się bliżej obywateli. – 70 proc. spraw mieszkańcy załatwiają obecnie w gminie, pozostałe 30 proc. w powiecie – twierdzi. PiS chce to cofnąć, ale ludzie będą tej zdobyczy bronić. Raz zdobytej władzy samorządowcy nie zamierzają oddawać, choć mają świadomość, jak szybko kurczą się szanse na zwycięstwo.
PiS dobrze przygotowało się do ataku na polską samorządność. Jarosław Jóźwiak, wiceprezydent Warszawy, dziwił się, dlaczego rząd postanowił, że rozdziałem pieniędzy w ramach programu 500+ ma się zajmować samorząd, a nie ZUS? – ZUS zna sytuację dochodową rodzin, a my dopiero musimy ją sprawdzić. Zweryfikować, czy ta sama rodzina nie złoży wniosku dwa razy, np. w Białołęce i Pruszkowie. Logika nakazywałaby powierzyć zadanie temu, kto już ma wiedzę – mówi.
Dlaczego rządzący politycy wskazali inaczej? Bo już na wstępie szuka się winnego na wypadek porażki. Jeśli będzie bałagan, jako nieudolne wskazane zostaną samorządy. Gdyby program realizował ZUS, winny byłby rząd. A to przecież rząd do tej pory nie przystosował komputerowego programu Empatia do wypłaty 500+. Bałaganu trudno więc będzie uniknąć. Poza tym kosztami całej operacji obciąży się samorządy. Rząd wprawdzie obiecuje dołożyć gminom na organizację systemu obsługi wypłat 2 proc. sumy przeznaczonej na tegoroczny program, ale zdaniem wielu samorządowców będzie trzeba wydać dwukrotnie więcej. Mimo to Marek Sowa uważa, że zrobią wszystko, aby program był sprawnie realizowany.
Przy cofaniu sześciolatków ze szkoły bałaganu jednak nie udało się uniknąć. Zatrzymanie starszych dzieci w przedszkolach spowodowało, że zabrakło w nich miejsc dla trzylatków. Opuszczone przez sześciolatków miejsca w przedszkolach miały przyjąć właśnie ich. Żeby młode matki mogły wrócić do pracy. Plany legły w gruzach, nowy rząd reformę cofnął. Minister edukacji Anna Zalewska jako winnych wskazuje jednak samorządy. Dziwi się, że przecież rząd płaci im za przedszkola, więc gminy powinny miejsca dla dzieci zorganizować. Ale... są nieudolne.
Rząd niekoniecznie cofnął sześciolatki ze szkół dlatego, że posłuchał rodziców. Raczej nie bez znaczenia był fakt, że MEN na każdego ucznia musi zapłacić władzom lokalnym 5,7 tys. zł subwencji. Za to samo dziecko pozostające w przedszkolu dotacja wynosi zaledwie 1370 zł. – To pokrywa zaledwie część kosztów, resztę musi dopłacić samorząd – zauważa Jarosław Jóźwiak. Cofając reformę, rząd najwyraźniej chce na sześciolatkach zaoszczędzić, a jako winnych wynikłego z tej decyzji bałaganu wskazać samorządowców. Wprowadza też obywateli w błąd, argumentując, że dostali przecież na przedszkola pieniądze. Widocznie je zmarnowali.
Starosta Bochni też okaże się nieudolny. Liczył, że stary zabytkowy szpital w mieście wyremontuje za unijne pieniądze w ramach rewitalizacji centrum, ale się przeliczył. Unia zasad nie zmieniła, ale minister rozwoju zażądał wyższego wkładu własnego. – Już nie 30 proc., ale 50 proc. – skarży się Ludwik Węgrzyn. Miasto tak dużej pożyczki zaciągnąć nie może, szpital pozostanie ruiną.
Finansowy stryczek
– Samorządy też muszą ponieść koszty dobrej zmiany – stwierdził Paweł Szałamacha, minister finansów, na spotkaniu z władzami lokalnymi. Nie pozostawia złudzeń, że jeśli kwota wolna od podatku zostanie podniesiona, to samorządy nie mogą liczyć na żadną rekompensatę finansową po utraconych środkach. Stratę spowodowaną mniejszymi wpływami z podatku PIT szacuje się na 9 mld zł. Powiększy ją realizacja kolejnej obietnicy wyborczej, czyli powrót do wcześniejszego wieku emerytalnego. Wpływy z PIT się skurczą, a wydatki na pomoc społeczną trzeba będzie zwiększyć.
– Na czym mamy zaoszczędzić? – pyta Ludwik Węgrzyn. – Na pomocy społecznej? Domach dziecka czy rodzinach zastępczych? To są przecież wydatki sztywne, zapisane w ustawach. Ludziom się te pieniądze należą i muszą je dostać. Te same ustawy mówią, że za zadania zlecone rząd musi samorządom zapłacić. Tylko zabrakło instancji, która może go do tego zmusić.
Już w czasach poprzedniej koalicji NIK wyliczyła, że za zadania zlecone rząd nie dopłaca władzom lokalnym około 19 proc. ich wartości. Wtedy jednak chodzili po sprawiedliwość do sądu. Pozbawiając samorządy dochodów, PiS coraz konsekwentniej zapędza je do narożnika. Uchwala bowiem jednocześnie ustawy, które zmuszają starostów do większych wydatków.
– Nie mogę zamknąć wiejskiej szkoły, chociaż brakuje dzieci – żali się starosta z Podlasia. Anonimowo, bo jest członkiem partii rządzącej. – Ustawa nakazuje, że jeśli jest siedmiu uczniów, klasa dla nich musi być otwarta. W mieście trzeba jedenastu – mówi. Wykonania ustawy pilnuje kurator oświaty, którego uzbrojono w prawo cofnięcia decyzji samorządu. Koszty zwolnień nauczycieli z powodu cofnięcia reformy sześciolatków także poniosą władze lokalne. Subwencja z tego powodu się nie zwiększa.
Skutki obiecanego w kampanii wyborczej zakazu dalszej komercjalizacji i prywatyzacji służby zdrowia też będą przerzucone na samorządy. Do tej pory zadłużony szpital można było przekazać prywatnej firmie, teraz o inwestorów coraz trudniej. Marszałek Katowic chce zdążyć ze sprzedażą kilku zadłużonych placówek, zanim PiS uchwali stosowną ustawę. Ale chętnych brak. Prywatnych nabywców odstrasza obawa, że spółki będą musiały pracować bez zysku. Z kolei szpitale, ciągle pozostające własnością samorządów, boją się tego, że NFZ będzie zaniżać kontrakty tym, którzy nie są swoi. Na razie Ministerstwo Zdrowia zapowiedziało, że długi placówek podległych samorządom będą egzekwowane bardziej stanowczo. Bezkarnie zadłużać się mogą tylko szpitale resortowe. Finansowa pętla wokół samorządów się zaciska.
Oszczędzać będą więc na inwestycjach. Mieszkańcy szybko zauważą, że im się pogarsza. Argument o nieudolności władz lokalnych stanie się bardziej nośny.
Na przykład Warszawa będzie musiała zrezygnować z nowego, zadaszonego toru łyżwiarskiego na Stegnach, obiecanego jeszcze przez Donalda Tuska. Decyzja o jego budowie zapadła po spektakularnym zwycięstwie Zbigniewa Bródki, który żalił się, że musi trenować w Niemczech, ponieważ w kraju nie ma odpowiedniego toru. Miasto postanowiło wydać na nowy tor 100 mln zł, kolejne 60 mln przyrzekło Ministerstwo Sportu. Wydatek zapisano nawet w ustawie budżetowej. Teraz okazało się, że nowy tor na Stegnach nie powstanie. Owszem, zostanie zbudowany, ale w Tomaszowie Mazowieckim. To okręg wyborczy Antoniego Macierewicza.
Stolica dostała kolejny cios. Ministerstwo Skarbu odmówiło wypłaty 200 mln zł z Funduszu Reprywatyzacji, które obecny Sejm zapisał w ustawie budżetowej. Ratusz nie ma na odszkodowania dla ofiar dekretu Bieruta.
Cięcie mapy
Sposobem odzyskania władzy w terenie może też być stworzenie kilku nowych województw. To kolejna opcja rozważana w ekipie rządzącej. Kusząca, bo pozwalałaby upiec kilka pieczeni przy jednym ogniu.
Podział Mazowsza na dwa województwa byłby szansą na pozbycie się za jednym zamachem Hanny Gronkiewicz-Waltz z warszawskiego ratusza oraz wykurzenie Adama Struzika (PSL) z fotela marszałka. W nowych województwach trzeba byłoby bowiem ogłosić nowe wybory samorządowe.
Inspiracji dostarczyła sama Platforma. To w poprzednim rządzie wykombinowano, że jak się oddzieli bogatą Warszawę od biednego otaczającego ją „obwarzanka”, to w przyszłej perspektywie podwarszawskie powiaty nie byłyby zagrożone utratą środków unijnych, wynikającą z faktu, że Mazowsze, jako całość, stało się już zbyt bogate. Poprzedni rząd chciał jednak dokonać tylko podziału statystycznego, tak naprawdę fikcyjnego. Z pazerności. Obecny, oprócz apetytu na pieniądze, ostrzy sobie zęby na korzyści polityczne.
Podział Mazowsza na dwa województwa, bez względu na wynik przyszłych wyborów samorządowych, osłabiłby zarówno PO, jak i ludowców. Jego zwolennikiem jest marszałek Sejmu Marek Kuchciński. O podział Mazowsza zabiega też były prezydent Radomia, licząc, że miasto stanie się siedzibą nowego województwa. Przybędzie urzędów, miejsc pracy dla swoich. Tyle że nowe województwo nie ma szans zarobić samo na siebie, byłoby ekonomicznym cherlakiem.
W warszawskim ratuszu szybko dokonano oceny, co z tego podziału wynikałoby dla stolicy. Mazowsze, w jego obecnym kształcie, wzbogacają wpływy z CIT (podatek dochodowy dużych firm). Po podziale cały strumień pieniędzy z tego podatku zostałby w mieście. Na sporą sumę mógłby liczyć tylko Płock z powodu obecności PKN Orlen. Nowe województwo nie miałoby z czego żyć, a ciężar utrzymania dróg w regionie musiałoby wziąć na swoje barki. Chyba że rząd jeszcze bardziej złupiłby stolicę za pomocą janosikowego. – Z ekonomicznego punktu widzenia cała operacja nie ma sensu – zapewnia wiceprezydent Jarosław Jóźwiak. Chodzi jednak o politykę.
Także w przypadku rozważanego podziału Pomorza, od lat rządzonego przez Platformę. Sam Jarosław Kaczyński obiecuje podział regionu na dwa województwa. – To drugie, z Koszalinem i Słupskiem, byłoby najsłabszym regionem w kraju – dziwi się obecny marszałek Mieczysław Struk. Rozbito by też administracyjnie Kaszuby, nie licząc się z opinią mieszkańców. A jak podzielono by zadłużenie obecnego regionu?
Kolejne województwo powstać miałoby wokół Częstochowy. Też bez żadnego ekonomicznego sensu, ale z szansą na pozbycie się nielubianego prezydenta miasta i odzyskanie przez PiS Jasnej Góry. To wystarczy.
Pomysłów, jak osłabić, a potem odzyskać lokalne samorządy, jest w PiS mnóstwo. Żadnego jednak z samymi zainteresowanymi się nie konsultuje, choć prawo nakłada na rządzących taki obowiązek. Jest też do tego odpowiednie gremium, czyli Komisja Wspólna Rządu i Samorządu. – Została zupełnie zmarginalizowana – żali się Ludwik Węgrzyn, szef Związku Powiatów Polskich. – Nikt nas nie pyta o zdanie, nie interesuje się naszą opinią. Projekty ustaw są poselskie, nie muszą więc być dyskutowane. Wszystko o nas bez nas. Bo rząd wie najlepiej, jak nas urządzić.