Zielone dla biało-czerwonej
„Nie kupujcie u obcych!”. Nastała era patriotyzmu konsumenckiego
Na przykład Wielkanoc to czas, kiedy nawet największy kosmopolita i snob staje się konsumenckim patriotą. Porzuca ulubione ośmiorniczki, szynkę parmeńską czy sushi, by delektować się smakiem żurku, baby i mazurków. A przede wszystkim naszej kiełbasy, która – jak wiadomo – już dawno przegoniła ich kiełbasę. Psychologia zachowań konsumenckich ma na to wytłumaczenie: lubimy wracać do smaków dzieciństwa, daje nam to poczucie bezpieczeństwa. Kultywowanie świątecznych rytuałów przywraca też wiarę w porządek świata. Zresztą większość Polaków praktykuje gastronomiczny patriotyzm nie tylko od święta, a naszą żywność uważa za lepszą.
Jednak zajadając się kiełbasą czy mazurkami, prawdziwy patriota może nie zaznać ukojenia. Bo przecież tradycyjna polska kiełbasa mogła pochodzić np. z firmy Balcerzak i Spółka. Firma polska, ale należy do niemieckiej grupy kapitałowej Heristo AG. Czy w tej sytuacji można uznać wędlinę za prawdziwie polską? A jeśli do produkcji użyto mięsa nie z polskich świń? To zdarza się często, import wieprzowiny rośnie. Tak jak wegetarianin będzie tropił na talerzu składniki pochodzenia zwierzęcego, a zwolennik diety bezglutenowej ominie ciasta, kluski i pieczywo, tak prawdziwy patriota może rozłożyć jadłospis na biało-czerwone czynniki pierwsze.
Patriotyzm konsumencki robi się modny. Internetowe portale, media społecznościowe i fora dyskusyjne pełne są wezwań, by unikać kupowania u obcych, omijać towary z importu, przyglądać się dokładnie każdemu produktowi. Świadomy Polak powinien chodzić „do swego po swoje”. Towarzyszą temu długie wyjaśnienia, jak kupowanie towarów importowanych zamiast krajowych zubaża polską gospodarkę, pozbawia Polaków miejsc pracy, a budżet podatków.
Autorzy ostrzegają, by nie ulegać sentymentalizmowi i nawet kupując produkty starych polskich marek, zachować czujność. Bo większość jest w rękach zagranicznych koncernów. Toast przy świątecznym stole wzniesiony Wyborową pijemy za zdrowie francuskiego koncernu Pernod Ricard, choć trunek ten korzysta ze znaku „Polish Vodka” i należy do wyjątkowej kategorii produktów, których polskość jest chroniona ustawowo. Jeszcze poważniejszy zgryz może być z Żubrówką należącą do rosyjskiego oligarchy Rustana Tariko, właściciela koncernu Russkij Standard. Już na samą myśl boli wątroba. Cóż z tego, że produkty te wytwarzają w kraju polscy pracownicy, skoro koncerny wywożą zyski za granicę? – pytają patrioci.
Jaki znak twój
Bycie świadomym patriotą konsumenckim wymaga sporej wiedzy i to nieustannie aktualizowanej. Justyna Ziembińska-Uzar należy do tych osób, którym nie jest obojętne to, co wkłada się do sklepowego koszyka. W 2012 r. wraz z mężem założyła blog Kupuję Polskie Produkty. Od dłuższego czasu podczas codziennych zakupów starannie studiowali etykiety, poszukując owoców prawdziwie krajowej wytwórczości. Odkryli, że jest sporo atrakcyjnych wyrobów, które jednak nie są powszechnie znane. Zaczęli szukać o nich informacji, rekomendować je znajomym.
– Postanowiliśmy, że będziemy kupować jak najwięcej artykułów rodzimych producentów: żywności, odzieży, środków czystości czy kosmetyków. W ten sposób chcieliśmy wspierać naszą gospodarkę – deklaruje pani Justyna. – Chcemy katalogować polskie produkty i budować wokół nich pozytywny przekaz. Blog cieszy się coraz większym zainteresowaniem. – Tylko w lutym mieliśmy ponad 75 tys. odsłon. Często przedstawiamy produkty pochodzące z małych polskich firm, które nie są w stanie konkurować z zachodnimi koncernami, a dzięki nam mogą pokazać się potencjalnym klientom. Jesteśmy obecni również w mediach społecznościowych – wyjaśnia autorka.
Polskościomierz
Choć na razie przedsięwzięcie ma charakter hobbystyczny, to blogerka, jako osoba profesjonalnie związana z branżą marketingową, przygotowała efektowną stronę internetową i biało-czerwony znak graficzny, którym firmy przez nią polecane mogą opatrywać swoje wyroby. Można też kupić torbę na zakupy z deklaracją „Kupuję polskie produkty”. Daniel Chomicki, właściciel białostockiej agencji reklamowej Arando, także postanowił wesprzeć polską gospodarkę. Stworzył program promocji patriotyzmu konsumenckiego „100 proc. polski kapitał”. Firmy, które przystępują do programu, muszą wylegitymować się swoją polskością. Płacąc 2,4 tys. zł za rok, mogą swoje wyroby oznaczać znakiem promocyjnym. Na razie prawo do korzystania ze znaku mają 22 firmy, głównie małe i średnie.
Organizator ma problem z wyjściem na szersze wody, bo formuła znaku automatycznie odcięła go od spółek giełdowych, które nigdy do końca nie wiedzą, jaki mają kapitał. – Szukamy nowej formuły, która będzie brała pod uwagę to, czy spółka jest w polskich rękach. Nie jesteśmy patriotycznymi ortodoksami – przekonuje Chomicki.
Szybko przybywa organizacji, które promują patriotyzm konsumencki, namawiają, by podczas zakupów szukać liczby 590 pod kodem kreskowym (to prefiks wskazujący, że produkt powstał w Polsce), i przyznają certyfikaty polskości. Wszystko to są akcje organizacji pozarządowych, bo władzom państwowym nie wolno uczestniczyć w przekonywaniu o wyższości polskich produktów (nawet honorowe patronaty są wykluczone). Jest to uznawane przez prawo UE za niedozwoloną pomoc publiczną. Unia chciałaby promować patriotyzm europejski, ale słabo jej idzie.
Najdalej z promocją polskości zaszedł Klub Jagielloński, prawicowy think tank tworzący zaplecze intelektualne PiS. W ubiegłoroczne Święto Niepodległości zaprezentował swoje najnowsze dziecko – Polę – mobilną aplikację do precyzyjnego mierzenia zawartości polskości. Każdy może ją zainstalować w swoim smartfonie i podczas zakupów skanować kody kreskowe produktów. Jeśli pochodzą z Polski, aplikacja wyświetli czerwony pasek wskazujący, ile jest polskości. Zawartość maksymalna to 100 punktów. Taki idealnie patriotyczny produkt musi pochodzić z firmy reprezentującej w 100 proc. polski kapitał (za ubytki traci się punkty), zarejestrowanej w Polsce i niebędącej częścią międzynarodowego koncernu. Musi ona produkować w kraju, zatrudniać wykwalifikowanych polskich pracowników oraz inwestować w badania i rozwój. Jeśli czegoś brakuje, wskaźnik polskości spada.
Pomysłodawcą Poli jest informatyk Jakub Lipiński, sam polskościomierz zaś jest dziełem licznego zespołu wolontariuszy, nie tylko z Klubu Jagiellońskiego (opracowanie algorytmu polskości), ale także informatyków z programu Koduj dla Polski. – Popularność Poli zaskoczyła nas – mówi Piotr Trudnowski z Klubu Jagiellońskiego. – Mamy już kilkadziesiąt tysięcy użytkowników, którzy już ponad milion razy wykorzystywali aplikację. W 80 proc. przypadków uzyskali poszukiwaną informację. Nasza baza firm jest cały czas aktualizowana.
Patriotyczne wzmożenie konsumentów dostrzegli już producenci i handlowcy. Widać to było szczególnie, gdy Rosja ogłosiła embargo na nasze owoce i sieci handlowe zaczęły wzywać, by na złość Putinowi kupować polskie jabłka. Niektóre w swym patriotyzmie poszły o krok za daleko, jak sieć Intermarché, która reklamowała się znakiem „Jedz jabłka” stylizowanym na znak Solidarności, co wywołało oburzenie. Na plakatach widniało hasło: „Obowiązek patriotyczny jeszcze nigdy nie był tak smaczny”.
– Widzimy w naszych delikatesach, że rośnie świadomość konsumentów, coraz więcej osób przed włożeniem towarów do koszyka ogląda je i czyta etykiety. Chętniej niż kiedyś kupują polskie produkty, często szukają tych od lokalnych producentów i dostawców – mówi Jerzy Mazgaj, prezes i współwłaściciel sieci delikatesów Alma i sklepów Krakowski Kredens. Dlatego Alma prowadzi kampanię „Prawdziwie polskie delikatesy”. – Kiedy od prezydenta Sopotu usłyszałem, iż mieszkańcy Trójmiasta są przekonani, że Biedronka jest polską siecią, a Alma francuską, postanowiliśmy podkreślać, że jesteśmy firmą polską – wyjaśnia prezes.
Także Biedronka nie próżnuje. Choć jest firmą z kapitałem portugalskim, też akcentuje swoje związki z Polską. Chwali się, jak wielu Polakom daje pracę, i deklaruje, że 90 proc. oferowanych przez nią produktów powstało w Polsce. Zdaniem organizacji patriotów konsumenckich to wielkość mocno zawyżona. Spór o polskość towarów wynika z systemu kodu kreskowego, który umożliwia międzynarodowym koncernom znakowanie tych samych wyrobów na różnych rynkach miejscowymi prefiksami. Wiele globalnych koncernów świadomych patriotyzmu konsumenckiego (który nie jest tylko naszą narodową cechą) stara się tworzyć wrażenie lokalności swych produktów. Zjawisko to zyskało już nazwę glokalizacji.
Patriotyzm po angielsku
Tak jak globalne firmy starają się ukryć swój prawdziwy charakter, tak wiele polskich firm robi na odwrót. Maskują swoją polskość z przekonaniem, że światowy sznyt zrobi większe wrażenie. Dlatego tak popularne w krajowym biznesie są anglojęzyczne nazwy. Kto bez zaglądania na stronę Kupuję Polskie Produkty zgadnie, że np. Big Star, Bee Collection, Blue Shadow, By Design, By Insomia, Cardio Bunny, Carry, Click Fashion, Cotton Club – to nasze, krajowe firmy odzieżowe? Nawet słynny producent „odzieży patriotycznej i wolnościowej” nazywa się Red is Bad.
Niektóre firmy już się jednak zorientowały, że patriotyzm można dziś dobrze sprzedać. Pionierem była firma Atlas reklamująca się wizerunkiem bociana i hasłem „Kocham Polskę”. Podobnym tropem poszła spółka Próchnik SA, stara polska firma z peerelowskimi korzeniami, która zmieniła logo na „Adam Feliks Próchnik” i z dumą ogłasza, że jest „jedyną polską spółką w segmencie mody męskiej sygnowaną nazwiskiem realnego patrona, bohatera, patrioty”. Na potwierdzenie tego faktu w logo pojawił się Krzyż Walecznych, którym patron został kilkukrotnie odznaczony za bohaterstwo podczas wojny polsko-bolszewickiej. Firma podpiera się też autorytetem nieżyjącego członka redakcji POLITYKI prof. Andrzeja Garlickiego, by wyjaśnić zasługi Próchnika dla Polski.
Patriotyzmem konsumenckim interesują się dziś nie tylko politycy (w Sejmie mamy nawet komisję patriotyzmu gospodarczego), ale także naukowcy. Nie tylko u nas. Zjawisko nazywane jest etnocentryzmem i można je mierzyć za pomocą specjalnej skali (CET). Określa ona, w jakim stopniu konsumenci są przywiązani do lokalnych produktów i usług, a w jakim preferują zagraniczne odpowiedniki. Polska, jak wszystkie kraje naszego regionu, lokuje się dość nisko, co jest spadkiem po czasach komunizmu, kiedy każdy towar importowany był w społecznym odczuciu lepszy i bardziej pożądany od krajowego.
W poszukiwaniu polskich bananów
To się zmieni. Szybko rośnie świadomość, że powinniśmy się wspierać, że polskie towary trzeba kupować dla dobra Polski – przekonują promotorzy patriotyzmu konsumenckiego. Dr Paweł Wójcik, psycholog zachowań konsumenckich z firmy Millward Brown, podchodzi do tego z ostrożnością.
Rosnąca popularność polskich produktów to zasługa ich jakości, ceny i walorów użytkowych, a nie barw biało-czerwonych. – Od wielu lat prowadzimy systematyczne badania na bardzo dużej próbie Polaków (ok. 30 tys. osób). Prosimy między innymi o ustosunkowanie się do deklaracji „wolę kupować produkty polskie”. Z tą opinią od 10 lat zgadza się niezmiennie ok. 55–57 proc. badanych – wyjaśnia dr Wójcik, podkreślając, że takie deklaracje różnią się w przypadku różnych kategorii towarów, grup wiekowych i płci. Najwyższe są w przypadku żywności i dużo niższe w przypadku towarów trwałego użytku, np. elektroniki użytkowej. Młodsi są bardziej kosmopolityczni niż starsi. Jedyna grupa, w której wzrósł poziom patriotyzmu to osoby powyżej 54. roku życia. Kobiety są bardziej patriotyczne niż mężczyźni, mieszkańcy miast dużo bardziej niż osoby ze wsi.
Brakuje danych, na ile deklaracje przekładają się na realne decyzje zakupowe. Bo do patriotyzmu każdy przyzna się chętnie, ale z udowodnieniem tego przy półce sklepowej bywa różnie. Mało kto ma cierpliwość, by studiować etykiety.
Zdaniem dr. Wójcika patriotyzm konsumencki realnie oddziałuje tylko na ograniczoną grupę, która w swych decyzjach zakupowych gotowa jest kierować się wyższymi racjami. Tak jak osoby przejęte ekologią zwracają dziś uwagę, czy producent szanuje środowisko, nie testuje produktów na zwierzętach, a osoby przejęte losem robotników w krajach biednych szukają produktów fair trade, tak patrioci konsumenccy rozglądają się za wyrobami o najwyższej zawartości polskości. A na forach poświęconych patriotyzmowi konsumenckiemu pytają, czy mogą kupować banany, skoro nie ma polskich?
Dziś jednak nadeszły czasy patriotyzmu urzędowego zadekretowanego, aplikowanego na każdym kroku i w dużych dawkach. Rząd deklaruje, że będzie promował polskie firmy, a zagranicznym przytrze nosa. Patriotyzm konsumencki będzie rósł. Tymczasem eksperci są sceptyczni. – To może wywołać efekt reaktancji – ostrzega dr Wójcik. Reaktancja, jak wyjaśnia podręcznik psychologii, to „dążenie do przywracania wolności wyboru zagrożonej przez kogoś, kto próbuje nam coś narzucić lub czegoś zakazać”.