Symbolicznie polski przemysł stoczniowy upadł. Mówił o tym Jarosław Kaczyński już w 2011 r. przed bramą Stoczni Szczecińskiej Nowa. „Upadł, z niewielkimi wyjątkami” – wyjaśniał. Obiecywał, że kiedy PiS odzyska władzę, to wszystko się zmieni. „To zaniechanie bardzo konkretnego rządu i bardzo konkretnego człowieka. To zaniechanie Donalda Tuska” – przekonywał, a słuchacze skandowali „rozliczyć!”.
I nie ma znaczenia, że owe stoczniowe „niewielkie wyjątki” to dziesiątki firm, które zanotowały w 2014 r. przychody w wysokości 9,5 mld zł, co stawia przemysł okrętowy w rzędzie największych polskich branż przemysłowych. Nie ma też znaczenia, że przed tym upadkiem, w 2005 r., przychody branży stoczniowej wynosiły 6 mld zł. Przemysł ten zatrudnia 32 tys. osób (w 2005 r. – 33 tys.), a brak fachowych rąk do pracy jest sporym problemem.
Dziś jednak ważniejsze są symbole. Każde dziecko uczy się w szkole o trzech wielkich stoczniach – Szczecińskiej, Gdyńskiej i Gdańskiej. Zatrudniały tysiące ludzi, którzy produkowali nie tylko statki, ale także walczyli o wolną Polskę. I co się stało z tymi przemysłowymi gigantami? Stocznia Gdynia upadła. Stocznia Szczecińska upadła. A Gdańska zamiast statków buduje wieże do elektrowni wiatrowych. Zwłaszcza los Szczecina urósł do rangi symbolu. Wielka peerelowska stocznia po sprywatyzowaniu popadła w kłopoty, więc w ramach akcji ratunkowej została znacjonalizowana. To nie uchroniło jej przed bankructwem. Wskrzeszona jako Stocznia Szczecińska Nowa upadła po raz drugi, gdy Komisja Europejska uznała, że pieniądze pompowane przez państwo (w sumie ok.