Patrząc na Mateusza Morawieckiego, wszyscy widzą niby to samo. Szczupłego, małomównego mężczyznę, ciągle zachowującego się tak, jakby zainteresowanie opinii publicznej bardziej go peszyło, niż cieszyło. Jednocześnie nie ma w obozie władzy drugiego polityka, którego wartość w ciągu minionego półrocza aż tak urosła. Zaledwie w marcu zapisał się do PiS. Być może jeszcze latem zostanie wiceprezesem partii rządzącej. W ciągu najbliższych tygodni poznamy podobno szczegóły jego planu „na rzecz odpowiedzialnego rozwoju”. A potem, kto wie? Może nawet będzie premierem i sukcesorem Jarosława Kaczyńskiego?
Skąd ta imponująca dynamika? Przyczyny są z grubsza dwie. – Po pierwsze, panuje przekonanie, że w osobie Morawieckiego PiS nareszcie udało się znaleźć dobry substytut… Donalda Tuska – mówi rozmówca z kręgów rządowych. Tak, tak, właśnie tego znienawidzonego Tuska, który irytował prawicę nie tylko jako polityczny przeciwnik, ale również dlatego, że przez lata do perfekcji opanował trafianie w największy pisowski kompleks. Czyli w wizerunek partii niechętnej modernizacji Polski. – Na prawicy budziło to wielkie frustracje, bo mieliśmy przekonanie, że pod względem pomysłów na państwo i gospodarkę wcale Platformie nie ustępujemy. Przeciwnie, często nasze analizy problemów były głębsze. Ale zawsze pojawiał się Tusk i mówił, że to Platforma jest fajna i nowoczesna, a my nie. I Polacy mu wierzyli, bo kto by nie chciał być nowoczesny – tłumaczy nasz rozmówca.
W pisowskiej drużynie
Pierwszą pamiętną próbą zaradzenia temu chronicznemu problemowi był w 2005 r. import z Platformy Zyty Gilowskiej, profesor ekonomii. Ale tamten eksperyment zakończył się klapą. Bo choć prezentowana przez Gilowską neoliberalna ortodoksja (niskie podatki, tanie państwo) zdawała się zrazu chwytliwa, to jednak szybko skończyła się ślepą uliczką.