Zacznę jednak nie od Morawieckiego. Lecz od prośby do tych wszystkich, którzy chcą się w dyskusję o planie Morawieckiego na serio włączyć. Po pierwsze… przeczytajcie dokument. Można go znaleźć pod tym linkiem. Bo co z tego, że ma on prawie 300 stron i niekoniecznie jest wymarzonym towarzyszem weekendowego wyjazdu nad jezioro. Napisany jest jednak na tyle jasno i przystępnie, że dla chcącego, nie powinno być nic trudnego w jego prześledzeniu.
Po drugie, dobrze przystępować do lektury bez z góry założonej tezy, że skoro dokument wydało z siebie ministerstwo rozwoju kontrolowane przez rząd PiS, to na pewno projekt jest beznadziejny, niepoważny oraz wsteczny. Albo odwrotnie. Ponieważ firmuje go swoim nazwiskiem polityk PiS, to musi być on dziełem wyśmienitym i nareszcie przywróci w Polsce sprzedaną przy okrągłym stole demokrację.
Trochę ironizuję, ale przyglądając się debacie na temat planu Morawieckiego, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że spora cześć jej uczestników funkcjonuje bez uwzględnienia obu tych założeń. Dlatego tak często padają tu argumenty słabe, nietrafne i pozbawione „merytoryki”. Wraca zarzut „slajdów” i „enigmatyczności”. Albo zachwyty nad „pierwszą po 1989 r. spójną wizją rozwoju kraju”. I jedna, i druga linia argumentacji jest bzdurna, czego mogę w dowolnej chwili dowieźć.
Sensowne krytyczne głosy w debacie o planie Morawieckiego można podzielić na dwie kategorie. Jedna (liberalna) nie budzi mojego zachwytu, ale pozostaje spójna. Wskazuje ona na rozziew pomiędzy zakładanymi celami strategii a bieżącą polityką gospodarczą rządu PiS. Zwraca uwagę, że Morawiecki z planu mówi np. o zwiększaniu stopy zatrudnienia (do 71 proc.