PiS już wie, jak zrealizuje obietnicę prezydenta Dudy dotyczącą podwyższenia kwoty wolnej do 8 tys. zł. Budżetu na taką hojność wobec podatników nie stać, więc niektórzy muszą zapłacić więcej, aby inni oszczędzili. Stanie się to pod płaszczykiem łączenia różnych danin w jedną.
Zamiast osobnego podatku PIT, składki na ubezpieczenie zdrowotne czy składki emerytalnej wszyscy mamy płacić od 2018 r. jedną, wspólną daninę. Zapewne zostanie ona tak skonstruowana, aby uwzględnić ruchomą kwotę wolną od podatku. Maksymalnie wyniesie ona na przykład 8 tys. zł, więc prezydent będzie mógł prezesowi zameldować wykonanie zadanie. Oczywiście przy wyższych dochodach kwota wolna spadnie, a przy tych najwyższych nie będzie jej wcale. Teraz wynosi dla każdego niespełna 3,1 tys. zł.
Na takiej operacji mają skorzystać najbiedniejsi, i to słuszna decyzja. W Polsce osoby zarabiające mało płacą stosunkowo wysokie podatki, w porównaniu z wieloma krajami europejskimi. Z drugiej strony fiskusowi więcej oddadzą zarabiający ponad 100 tys. zł brutto rocznie, jeśli wierzyć przeciekom. Ma się tak stać głównie dlatego, że nie będzie już ograniczeń w płaceniu składek ZUS. Teraz bowiem osoby bogatsze przestają je odprowadzać, gdy przekroczą określony próg (w tym roku kwota ograniczenia podstawy wymiaru składek wynosi nieco ponad 120 tys. zł rocznie). Po roku rządów PiS odkrył, że taki mechanizm może doprowadzić do sytuacji, w której bogaci płacą procentowo niższe podatki niż biedni. Brawo za spostrzegawczość!
Według Henryka Kowalczyka, szefa Komitetu Stałego Rady Ministrów i jednej z najważniejszych postaci w rządzie, reforma PIT będzie neutralna dla budżetu. Czyli państwo dostanie tyle samo, bo o ile mniej zabierze gorzej zarabiających, to odbije sobie straty na mających wyższe zarobki.