Bilionowy dług nie jest wymysłem inicjatora i twórcy licznika Leszka Balcerowicza. Potwierdza go także Ministerstwo Finansów. W pierwszym półroczu 2016 r. dług publiczny Polski wzrósł z 920 do 978 mld zł. Z opublikowanych wiosną prognoz Komisji Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynikało co prawda, że magiczną barierę biliona przekroczymy dopiero w pierwszych miesiącach kolejnego roku, ale ostatnie dane wyglądają pesymistycznie. Dług jest ogromny i szybko rośnie.
Dług publiczny to zobowiązania instytucji państwa, za które w ostatecznym rachunku odpowiadają obywatele. Jeśli instytucje państwowe – rząd, samorządy, fundusze ubezpieczeń społecznych – wydają więcej pieniędzy, niż mają dochodu, to brakujące środki muszą pożyczyć. Zazwyczaj robią to, sprzedając inwestorom obligacje (stanowią one 90 proc. tego przerażającego biliona). Mogą je kupować inwestorzy indywidualni, banki, fundusze inwestycyjne. A im więcej mają obligacji, tym wyższy jest dług publiczny.
Z prawnego punktu widzenia dług publiczny to dług jak każdy inny – gdyby rządowi zabrakło pieniędzy na terminowe spłaty, oznaczałoby to bankructwo. Ponieważ państwa nie da się zlicytować ani siłą ściągnąć pieniędzy, jego bankructwo oznacza ciężki kryzys gospodarczy, wzrost bezrobocia i spadek dochodów obywateli. Wprowadza się drakoński program oszczędności i podwyżek podatków, w ślad za niewypłacalnością rządu bankrutują banki i firmy, ludzie tracą oszczędności. W tym sensie wszyscy odpowiadamy za dług państwa, bo wszyscy ponieślibyśmy konsekwencje ewentualnej finansowej katastrofy. Przykłady katastrof można mnożyć – ostatnio Grecja, kilkanaście lat temu spektakularnie zbankrutowała Argentyna, na początku lat 80.