Artykuł w wersji audio
Stefan Kawalec, dawny bliski współpracownik wicepremiera Leszka Balcerowicza, ostrzega: – W naszym przypadku repolonizacja oznacza renacjonalizację, ponowne upaństwowienie. Za kilka lat odczujemy tego złe skutki. To on pierwszy zgłosił przed kilku laty postulat udomowienia banków. W ustach człowieka, który odegrał istotną rolę w procesie transformacji, zabrzmiało to jak samokrytyka.
Hasło spodobało się Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu, wtedy szefowi Rady Gospodarczej przy premierze Tusku, wcześniej prezesowi Pekao SA, będącego własnością włoskiego UniCredit. Obu panów, o bardzo przecież liberalnych poglądach, nie można było posądzić o populizm. Światowy kryzys i osobiste doświadczenia przekonały ich, że kapitał ma narodowość. I w sytuacjach ekstremalnych, a przecież kolejnej fali kryzysu wykluczyć nie można, będzie bardziej kierował się interesem własnej ojczyzny. Dlatego powinniśmy mieć więcej banków, których centrale są w Warszawie i tutaj będą podejmowane strategiczne decyzje. Tak się właśnie zaczyna dziać. Dlaczego więc nie strzelają korki od szampana? Czy dlatego, że banki odzyskuje rząd Prawa i Sprawiedliwości?
Pierwsze podejście do repolonizacji, jeszcze za rządów PO-PSL, okazało się porażką. Na odkupienie od Irlandczyków BZ WBK ostrzył sobie zęby PKO BP, ale właściciel wolał dobry bank sprzedać hiszpańskiemu Santanderowi. Przejęcie małego Nordea Banku było dla PKO BP co najwyżej nagrodą pocieszenia. Rząd PO-PSL udomowił więc niewiele.
Nie dla ludzi
Obecnie sytuacja wygląda inaczej. Zachodnie spółki-matki polskich banków coraz bardziej potrzebują kapitału, żeby poprawić tzw. współczynniki wypłacalności. Marnie wypadają w europejskich stress testach. Najprostszym sposobem uzyskania pieniędzy wydaje się sprzedaż polskich córek. Do niedawna wydawały się kurami znoszącymi złote jaja, ale dziś ewentualne pozbycie się ich nie jawi się w centralach aż tak dramatycznie. Ustawia się kolejka sprzedających. Zaczyna się proces, który przed kilku laty przewidywał Stefan Kawalec.
Nie dziwiło, że nielicznych swoich placówek w Polsce pozbył się amerykański GE. Długo zresztą szukał nabywców. PZU nie musiał toczyć z włoskimi zadłużonymi właścicielami bojów o Aliora. Polski ubezpieczyciel przejął go bez walki. UniCredit finalizuje rozmowy z konsorcjum PZU-Polski Fundusz Rozwoju na temat sprzedaży kolejnego pakietu akcji Pekao SA, a zamiar pozbycia się Raiffeisen Polbank ogłosili Austriacy. To już chyba nie jest tylko sprzedaż z konieczności, ale także utrata wiary w sens pozostania na polskim rynku. I to nie tylko z powodu wprowadzenia tzw. podatku bankowego. Nierozwiązana pozostaje przecież sprawa kredytów frankowych. Biznesowa niepewność ma swój wyraz w spadających cenach akcji banków na giełdzie. Akcja „repolonizacja” kosztuje nas mniej, niż się zanosiło.
Ciesząc się z odzyskania kolejnego banku, zapominamy, po co w ogóle je prywatyzowaliśmy. W jakim były stanie na progu transformacji, kiedy zarządzało nimi państwo, czyli politycy. Warto to sobie przypomnieć, choćby ku przestrodze. Publikacja „Reforma polskiego systemu bankowego w latach 1987–2004”, autorstwa Piotra Aleksandrowicza i Aleksandry Fandrejewskiej-Tomczyk, ukazuje się w bardzo właściwym momencie. Bo pasjonujący film, który można by o tych latach nakręcić, zaczyna toczyć się w odwrotną stronę.
W PRL zwykli ludzie do banków nie wchodzili, bo i po co? Nie były dla ludzi, tylko dla przedsiębiorstw państwowych. Wypłatę odbierało się w zakładowej kasie. Prawdę mówiąc, banków komercyjnych nie było. Po kraju rozsiane były tylko placówki Narodowego Banku Polskiego. W jego strukturze znajdował się też obecny PKO BP, raczej kasa oszczędności. Przyjmował od ludzi pieniądze, których jednak w banku nie opłacało się trzymać. Mimo bowiem, że ceny rosły, inflacja oficjalnie nie istniała. Wzrost cen konsumpcyjnych zwykle bowiem równoważyły spadające ceny lokomotyw. Oszczędności w banku topniały.
To dlatego musiała wybuchnąć późniejsza afera z Bezpieczną Kasą Oszczędności. Lech Grobelny, pierwszy magik rodzącego się w Polsce świata prywatnych finansów, obiecywał oprocentowanie oszczędności większe od inflacji. Na obietnicach się skończyło. Niektórzy naiwni stracili dorobek życia. Ale w telewizyjnym pojedynku Grobelnego z ówczesnym prezesem państwowego banku PKO BP Marianem Krzakiem bardziej wiarygodnie dla ludzi brzmiał aferzysta. Widzieli, że państwowy bank ich wykorzystuje, Grobelnemu zaufali na zapas.
Myśl o tym, że tak się dłużej nie da, zaświtała nie w głowach opozycjonistów, ale władzy. Władza postanowiła ustrój nieco poprawić, choć go nie zmieniać. Wpuścić tylko odrobinę rynku, na początek właśnie do banków. Reformatorem został prof. Władysław Baka, a jego reforma polegać miała na stworzeniu w bankowości konkurencji. Jeden państwowy NBP podzielił na dziewięć państwowych regionalnych banków komercyjnych.
Był 1988 r. Żywność kupowało się na kartki, sklepy były puste. „Masę towarową”, zwykle nieodpowiadającą gustom publiczności, według rozdzielników kierowano albo do placówek Społem (żywność), albo WPHW (przemysłowe). Różnicę między wartością masy towarowej a ilością wydrukowanych pieniędzy nazwano nawisem inflacyjnym. Rósł szybko, był zmorą socjalizmu. Nawis zamieniało się na dolary, nielegalnie kupowane na czarnym rynku i trzymane potem pod materacem, albo kupowało, co rzucili. Baka łudził się, że uzdrowi pieniądz. Nie uzdrowił, ale bez niego Balcerowiczowi byłoby w 1989 r. trudniej.
Z wyłonionej przez Bakę z NBP dziewiątki instytucji finansowych powstały banki komercyjne, do których zwykły Kowalski nadal nie miał po co zaglądać. Ich klientami zostały przedsiębiorstwa państwowe przydzielane do placówek bankowych odgórnie. Młoda wówczas ekonomistka Maria Pasło-Wiśniewska trafiła do poznańskiego WBK, któremu przydzielono miejscowe Zakłady Cegielskiego, ale także fabryki wrocławskie, kopalnie węgla kamiennego, Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin i, na dobitkę, Hutę Warszawa. Nawet wtedy żaden z prezesów nie odważył się powiedzieć, że celem banku jest zysk. Celem było kredytowanie przedsiębiorstw. Czegoś takiego jak ocena wiarygodności kredytowej nie praktykowano. Po urynkowieniu przez Balcerowicza ceny kredytu cała dziewiątka ugięła się pod ciężarem złych długów.
Wobec firm polonijnych, które już masowo powstawały, banki były nieufne. Działały więc bez konta, pieniądze woziły gotówką. Albo udawały się do Pekao SA, który został wyłoniony z NBP. Od zawsze był od innych lepszy, operował walutami zagranicznymi.
Zrób to sam
Do wyłonionej z NBP dziewiątki doszlusowała rosnąca grupa banków prywatnych. Twórcy procesu transformacji zgodnie przyznają, że na początku lat 90. licencję na prowadzenie banku dostawał, kto chciał. Wystarczyło, że pokazał 5 mln ecu (poprzedniczka euro). Krążyło nawet powiedzenie: „jak nie masz pieniędzy, załóż sobie bank”.
We wspomnieniach Ewy Śleszyńskiej-Charewicz, wtedy w NBP, potem szefowej nadzoru bankowego, wyglądało to tak: „Przychodzili posłowie z inwestorami, kapitał z reguły z Nigerii albo taki, o którym wiadomo, że był rejestrowany w miejscach, gdzie na pewno było pranie pieniędzy. Namawiali, by dać bankowi licencję. Nie było wtedy umów międzynarodowych, które by pozwalały na wymianę informacji. Miałam sygnały od swoich (zagranicznych) kolegów. Nigdy ich oficjalnie nie mogłam wykorzystać. (…) Np. akcjonariat tego banku ma spółki, które piorą pieniądze, zajmują się handlem żywym towarem, prostytucją, narkotykami. Ale jakbym go poprosiła: przyślij to na piśmie, to nie ma mowy, żeby dał”.
W 1990 r. wydano 45 licencji, rok później było ich już 75. Wśród nich dla Davida Bogatina, ściganego za przestępstwa w USA, którego bank wkrótce upadł. Banki zakładali też Polacy. Goli i bosi, ale z kontaktami, nierzadko już po stypendiach w bankach i na uczelniach zachodnich. Wśród nich Bogusław Kott, twórca BIG, oraz Stanisław Pacuk – Kredyt Banku. Akcjonariuszami stworzonych przez nich banków często były przedsiębiorstwa państwowe, kierowane przez zaprzyjaźnione osoby. Jak Dariusz P., który wkrótce uciekł za granicę. Wielu z nich decydowało się na założenie banku tylko po to, by wkrótce oczyścić go z pieniędzy. Ani Kott, ani Pacuk nigdy na to nie pozwolili. Obaj okazali się doskonałymi bankowcami. Ich banki pod ich kierownictwem przetrwały wiele lat. W końcu trafiły jednak do zagranicznych właścicieli.
Zarówno nowe banki prywatne, jak i stare, państwowe, popełniały te same błędy. „Największym problemem był brak wiedzy i umiejętności i jednocześnie taka naiwność – wspomina Ewa Śleszyńska-Charewicz. – Przyjeżdżał pseudobiznesmen obwieszony złotem, białe skarpetki, lakierki, no przecież był takim dobrym klientem, jeszcze furą wypasioną przyjechał. To czy się bank zastanawiał? Nie, w ogóle się nie zastanawiał. Dawał kredyt i on nigdy nie został spłacony”.
Wkrótce upadł pierwszy bank, w Śremie. Sądy przerzucały wniosek między sobą, bo nie bardzo umiały go rozpoznać. Kryzys w całym sektorze bankowym narastał, ale mało kto był tego świadomy. Zwłaszcza politycy. Każdy bank prowadził inną księgowość. Księgował, co chciał i jak chciał. Nie było jednolitych standardów. Jednych banków nie można było porównać z innymi. Ale też centrala jednego banku nie miała pojęcia, co dzieje się w jego oddziałach. Łódzki Bank Rozwoju, jeden z dziewiątki, miał 26 oddziałów i w każdym księgowość była inna!
W parlamencie tworzono prawo mające upodobnić polski system bankowy do zachodniego. Zapisano w ustawie, że banki muszą mieć odpowiednio wysoki tzw. współczynnik wypłacalności, na poziomie 8 proc. Kontrola NIK, przyglądająca się bankom przez dziewięć miesięcy, zgłosiła pretensje do ówczesnej prezes NBP Hanny Gronkiewicz-Waltz, że łamie prawo bankowe, co jest zarzutem wielkiego kalibru. Powinna bowiem postawić w stan upadłości banki, które tego współczynnika nie osiągają. W NBP zapanowała konfuzja, czy kontroler NIK jest świadom tego, co napisał? Postanowiono go delikatnie wybadać w nieoficjalnej rozmowie przy kawie. Po słowach „pan mi dał zalecenie, że mam postawić w stan upadłości PKO BP, Pekao SA, BGŻ, wszystkie banki spółdzielcze i do tego 90 proc. innych banków” inspektor NIK zarzuty wycofał.
Finansowe trupy w szafach
Dłużej jednak sprawy pod dywan zamiatać się nie dało. W 1995 r. w NBP powstał raport, z którego wynikało, że „cały sektor ma ujemne fundusze własne”. Mścił się brak wiedzy w ocenie wiarygodności kredytowej pożyczkobiorców, ciążyły niespłacone kredyty padających wielkich zakładów państwowych, ujawniały się kolejne afery. Z bankowych szaf wypadały kolejne finansowe trupy. Depozyty ludzi, którzy z takim trudem odzyskiwali zaufanie do polskiej waluty, były zagrożone. Do masowych upadłości nie można było jednak dopuścić.
NBP najpierw próbował „separować trupy”. Kiedy zorientowano się, że Bank Budownictwa w Bydgoszczy mogą rozsadzić krążące po świecie weksle (bankowcy jeszcze słabo rozumieli ich istotę), bank centralny podzielił go na oddziały, które – nie do końca z ochotą – przejął Powszechny Bank Kredytowy. Centralę, którą obciążały weksle, postawiono w stan upadłości. Agrobanku, który okazał się powiązany z mafią, uratować się nie dało.
NBP ratował banki przed upadkiem różnymi metodami. Niekoniecznie zgodnie z logiką rynkową, ale nieraz skutecznie. Wprowadzając np. wysokie (30 proc.) rezerwy obowiązkowe, które banki musiały odprowadzać do NBP, obniżając swoje zyski. Andrzej Jakubiak, wtedy w NBP, jeszcze do niedawna prezes KNF, wymyślił słynną „tacę Jakubiaka”. Jeździł z nią do banków zagranicznych i proponował układ. Jak przejmą kandydata na bankruta i uratują go, to nie będą musiały odprowadzać rezerw obowiązkowych.
Deutsche Bank namawiano, by ratował Bank Współpracy Regionalnej. Odmówił, chociaż próbował potem wrogo przejąć BIG Kotta. Odmówił też Cezary Stypułkowski, wtedy jako prezes kontrolowanego przez państwo Banku Handlowego. Dał się poznać, gdy jako pierwszy podbierał konkurentom najlepszych klientów, namawiając, by przenosili się do Handlowego. Innym prezesom nie przychodziło do głowy, że o dobrych klientów trzeba zabiegać.
Jeszcze w połowie lat 90. banki zagraniczne wcale nie paliły się do wchodzenia do Polski. Jeśli któryś miał taki zamiar, to próbował to robić… bez pieniędzy. Na zasadzie, że przecież Polska winna jest krajom zachodnim wielkie pieniądze, więc część tego długu należy potraktować jako aport. Po zawarciu porozumienia z wierzycielami (tzw. Klubem Paryskim i Klubem Londyńskim) i redukcji naszego zadłużenia tego argumentu już używać nie mogli.
W obce ręce
Nasze rządy nie bardzo miały strategię rozwoju bankowości. Byliśmy skłonni w ręce inwestorów przekazywać pakiety nie większe niż 30 proc. Strach przed „obcymi” już wtedy był odczuwalny. Alicja Kornasiewicz, posłanka w Sejmie kontraktowym, potem wiceminister skarbu w rządzie Jerzego Buzka, tak pamięta pierwszy okres prywatyzacji banków: „Miałam wtedy trudny okres wymuszania strategii prywatyzacyjnej, całościowej wizji. Bo każdy mówił: podejmijmy decyzję, że idzie na giełdę 25 proc. albo 30 proc. A ja pytałam: a potem co dalej? No to zobaczymy. Ale co powiemy inwestorom? Powiemy, że zobaczymy”.
Po aferze z wypuszczeniem na giełdę Banku Śląskiego w styczniu 1994 r. nastąpiła przerwa w prywatyzacji. Na giełdzie gwałtownie rosła bańka spekulacyjna i rynkowa cena akcji osiągnęła poziom 12 razy wyższy niż przewidywano. Karierę zrobiła wtedy tzw. lista Pęka. Poseł PSL umieścił na niej polityków, którzy – czego nigdy nie udowodniono – mieli możliwość tańszego nabycia akcji BŚ.
Bankom dramatycznie brakowało kapitału, a ich zarządom wiedzy, na czym polega prawdziwa bankowość. Takich ludzi, jak Stypułkowski, Kott, Pasło-Wiśniewska czy Sikora, nie było wtedy wielu. Ale nawet na tych młodych, zdolnych ciążył zarzut współpracy z PRL. Podczas tzw. drugiej fali prywatyzacji, przeprowadzanej przez rząd AWS, ich koncepcje prywatyzacyjne nie były brane pod uwagę. To wtedy w „obce ręce” poszły największe polskie banki, m.in. Pekao SA, BH, Bank Zachodni. Udział kapitału zagranicznego w polskim sektorze bankowym przekroczył 60 proc.
Teraz film o transformacji sektora finansowego się odkręca. Polskie banki zaczynają wracać do macierzy. Zagraniczne udziały w nich stopnieją do mniej niż 50 proc. Rząd PiS realizuje postulat Stefana Kawalca i Jana Krzysztofa Bieleckiego? Niezupełnie. Im chodziło o to, by polski nadzór, czyli KNF, skłaniał wycofujących się z Polski inwestorów, by swoje akcje sprzedali na GPW. Nie miały trafić do wielkich, kontrolowanych przez państwo spółek, ale do drobnych akcjonariuszy. Chcieli tego samego, o co przed laty zabiegał Stypułkowski. Żeby komercyjne banki nie znalazły się pod dominującym wpływem polityków. Nie udzielały, jak w dawnych czasach, kredytów pod dyktando polityczne, ale zachowywały się rynkowo.
Dzisiaj Kawalec obawia się nacjonalizacji banków. – Dopóki kontrolowane przez państwo banki działają w otoczeniu rynkowym, muszą zachowywać się racjonalnie. Dbać o klientów i swoją rynkową pozycję. Jeśli jednak udział kapitału kontrolowanego przez polityków przekroczy 50 proc., o racjonalnych zachowaniach już nie ma mowy. Politycy, uzyskując na komercyjne instytucje wpływ dominujący, mogą je zmuszać do kredytowania nieefektywnych przedsięwzięć.
Za kilka lat odzyskane banki najpewniej znów ugną się pod ciężarem złych długów. Czesi po transformacji to przerabiali. Z renacjonalizacji wyleczył ich kolejny kryzys.