Rozpychanie się kalifornijskiej (choć w Polsce działającej przez holenderską spółkę córkę) firmy na naszym rynku skrupulatnie opisali Patryk Szczepaniak i Konrad Szczygieł (POLITYKA 40). Zarzucali Uberowi, że obchodzi polskie prawo, psuje rynek i tworzy atmosferę przyzwolenia na niepłacenie podatków. Z tymi argumentami polemizuje w tekście zamieszczonym na następnej stronie Arkadiusz Pączka, ekspert lobby pracodawców. Zarzuca autorom sprzyjanie taksówkarskiemu monopolowi oraz brak wrażliwości na nowe trendy ekonomiczne.
Spór jest ważny, bo nie tylko o Ubera w nim chodzi. Raczej o nowy model biznesowy, który z roku na rok coraz bardziej rośnie w siłę. Na szczęście nikt nie nazywa go już ekonomią daru. Bo z bezinteresownością działalność Ubera i innych ma niewiele wspólnego. Dużo bardziej trafne wydaje się zbiorcze określenie gig economy. „Gig” to w slangowej angielszczyźnie nazwa koncertu zagranego do kotleta przez półamatorskiego muzyka jazzowego. Szybko jednak zaczęto za jego pomocą określać każdą pracę dorywczą. Stąd pomysł, by ten cały nowy model biznesowy nazywać zbiorczo gospodarką fuszki albo ekonomią chałtury. A Uber jest dziś najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem tego trendu.
Praca dla każdego
Zwolennik fuszki powie oczywiście, że oto na naszych oczach dokonuje się przełom i postęp. Wedle jego rozumowania korporacje taksówkowe na dłuższą metę nie mają szans w starciu z serwisem internetowym, który łączy klienta i kierowcę dysponującego akurat wolnym czasem i ochotą na przejażdżkę. Jest to tańsze, bo nie ma potrzeby dzielenia się zyskiem z korporacją (choć akurat z Uberem trzeba się dzielić), oraz łatwiejsze w obsłudze, bo wolne od kontaktu z takimi instytucjami jak związki zawodowe czy wszelkiej maści regulacjami zakłócającymi „zdrowy” stan rynkowej równowagi.