Adam Grzeszak
24 stycznia 2017
Co zostanie po Ministerstwie Skarbu Państwa
Ministerstwo sreber rodowych w likwidacji
Ministerstwo Skarbu Państwa przechodzi do historii. Według PiS to symbol „złodziejskiej prywatyzacji”. Kto teraz będzie pilnował majątku?
Henryk Kowalczyk, minister z Kancelarii Premiera, od kilku miesięcy pełniący obowiązki szefa resortu skarbu, wspiął się na małą drabinkę przed budynkiem przy ul. Wspólnej 6 w Warszawie i z namaszczeniem odkręcił tablicę z napisem Ministerstwo Skarbu Państwa. Fotoreporterzy czekali na ten moment. Minister ogłosił, że kończy swoją misję, bo ministerstwo postawiono w stan likwidacji. Do końca marca ma być pozamiatane, tym zajmie się wyznaczony urzędnik.
Henryk Kowalczyk, minister z Kancelarii Premiera, od kilku miesięcy pełniący obowiązki szefa resortu skarbu, wspiął się na małą drabinkę przed budynkiem przy ul. Wspólnej 6 w Warszawie i z namaszczeniem odkręcił tablicę z napisem Ministerstwo Skarbu Państwa. Fotoreporterzy czekali na ten moment. Minister ogłosił, że kończy swoją misję, bo ministerstwo postawiono w stan likwidacji. Do końca marca ma być pozamiatane, tym zajmie się wyznaczony urzędnik. Dawid Jackiewicz, ostatni konstytucyjny minister skarbu, dostał dymisję już pół roku wcześniej. Nawet nie bardzo wiadomo dlaczego. – Likwidacja Ministerstwa Skarbu Państwa wygeneruje blisko 100 mln zł oszczędności rocznie, co w perspektywie 10 lat oznacza ok. 1 mld zł środków finansowych, które mogą być przeznaczone na realizację innych zadań – obiecywała premier Szydło, przedstawiając nowe reguły gry w państwowej gospodarce. Zapowiedziała stworzenie Rady do spraw spółek z udziałem Skarbu Państwa i państwowych osób prawnych. Będzie to ciało doradcze zapewniające pełne i profesjonalne wsparcie w zakresie koordynacji nadzoru właścicielskiego. Rada ma też opiniować kandydatów do zarządów i rad nadzorczych spółek z udziałem Skarbu Państwa. Wszystkiego ma pilnować premier. Nawet niektóre umowy powyżej 0,5 mln zł zawierane przez państwowe spółki muszą mieć akceptację szefa rządu. Posady dla swoich MSP zajmowało się prywatyzacją państwowej gospodarki i wykonywało obowiązki właścicielskie wobec tych firm, które sprywatyzowane jeszcze nie zostały. Prywatyzacji już nie będzie, pozostał jednak problem, kto ma teraz grać rolę właściciela w 432 państwowych spółkach? Pierwotne plany zakładały zgrupowanie większości z nich w rządowej agencji albo lepiej, w wielkim narodowym koncernie. Roboczo nazywano go Polską Grupą Narodową. Miał mieć strukturę holdingu, a jego prezes podlegałby pani premier. Ostatecznie postanowiono, że najważniejsze spółki dostaną poszczególni ministrowie według kompetencji branżowych. I tak Polską Grupę Zbrojeniową dostał szef MON. TVP, Polskie Radio i PAP – minister kultury. Spółki górnicze i koncerny energetyczne przytulił minister energii itd. Najostrzej o spółki walczył wicepremier Mateusz Morawiecki świadomy, że ten rozbiór utrwali model Polski resortowej i mocno ograniczy jego władzę nad gospodarką. A także możliwości realizacji słynnego planu. Dostał sporo, zwłaszcza z branży finansowej: banki, PZU, GPW. Ale to może nie wystarczyć. Liczył na bogaty KGHM, ale się nie udało, bo wywalczył go minister energii. Na pocieszenie wicepremier dostał jeszcze Lot, Grupę Azoty i Totalizator Sportowy. A także worek „resztówek”, czyli niewielkich pakietów akcji, niedających żadnej władzy w rozmaitych nie w pełni sprywatyzowanych spółkach. Do końca trwały zażarte boje o to, co komu przypadnie. Bo każda spółka to realna władza, to setki wysoko płatnych posad, dlatego każdy chciał jak najwięcej. Wszystkie rządy deklarują, że skończą z kolesiostwem i nepotyzmem, obiecują otwarte konkursy, bo chcą mieć w spółkach tylko najlepszych specjalistów. Ale potem okazuje się, że ci specjaliści to działacze partyjni, bliscy i dalsi krewni, koledzy z wojska i szkolnej ławki. Ale obecny rząd przebił wszystkich poprzedników. Do takich wniosków doszli dziennikarze „Pulsu Biznesu”, którzy od lat analizują zmiany kadrowe w państwowej gospodarce. Po pięciu latach rządów koalicji PO-PSL dziennikarze doliczyli się ok. 400 partyjnych nominatów z każdej partii. W najnowszym „sPiSie zasobów własnych” wyliczono z imienia i nazwiska już 1000 osób z PiS i partii satelickich na posadach w państwowej gospodarce. Każde z krótką notką o kwalifikacjach, a właściwie ich braku. A to przecież dopiero początek kadencji. MPW na MSP W ten sposób historia zatoczyła koło, bo Ministerstwo Skarbu Państwa powstało w 1997 r. w ramach reformy rządowego centrum właśnie po to, żeby rozbić branżowy układ zarządzania, który PiS dziś przywraca. Zlikwidowano wówczas wywodzące się z PRL ministerstwa (Przemysłu i Handlu, Współpracy Gospodarczej z Zagranicą, Gospodarki Przestrzennej i Budownictwa itd.), zastępując je kilkoma nowymi resortami o charakterze regulacyjnym. Zlikwidowano też Ministerstwo Przekształceń Własnościowych zajmujące się prywatyzacją, zastępując je Ministerstwem Skarbu Państwa. – MSP dziedziczyło zadania po MPW, przejmując jednocześnie kontrolę właścicielską nad państwową gospodarką, która wcześniej należała do ministrów branżowych. Chodziło o to, by ta sama osoba nie zajmowała się tworzeniem regulacji rynkowych i wykonywaniem zadań właścicielskich. Bo to rodziło pokusę, że minister będzie kierował się interesem własnych firm ze szkodą dla konkurentów i całego rynku – wyjaśnia Wiesław Kaczmarek, ostatni minister przekształceń własnościowych. Przypomina, że chodziło też o zgrupowanie w jednym resorcie specjalistycznego zespołu, który miał za zadanie przeprowadzanie transakcji prywatyzacyjnych, nierzadko bardzo skomplikowanych. Bo wcześniej prywatyzacjami zajmowało się nie tylko MPW, ale i branżowi ministrowie. Każdy na własną rękę. – Przykładem może być prywatyzacja sektora bankowego. Tym zajmowało się Ministerstwo Finansów, a nie MPW – wyjaśnia Kaczmarek, który w ramach reformy centrum przeszedł na stanowisko szefa nowo utworzonego Ministerstwa Gospodarki. Kilka lat później, w rządzie Leszka Millera, Kaczmarek był ministrem skarbu. Minister do bicia Założenie było takie, że minister gospodarki kształtuje politykę gospodarczą, tworzy prawo, a minister skarbu pilnuje państwowych przedsiębiorstw i spółek, by przestrzegały prawa, działały efektywnie, szuka dla nich inwestorów, negocjuje transakcje prywatyzacyjne. Ta teoria w praktyce często zawodziła, zwłaszcza gdy oboma resortami kierowali politycy z różnych partii tworzących koalicję. Dochodziło do konfliktów, a na dodatek podrzucano sobie gorące kartofle, bo minister skarbu wolał się nie zajmować firmami z problemami. Tak do resortu gospodarki trafił nadzór nad hutnictwem, a potem górnictwem, wiecznie zadłużone PKP pozostawały zaś pod kontrolą ministra transportu. – Utworzenie Ministerstwa Skarbu Państwa było po prostu niepotrzebne. Należało powołać agendę rządową, agencję mienia państwowego, podlegającą premierowi, która wykonywałaby zadania związane z nadzorem nad spółkami, ich rozwojem i prywatyzacją. Wprowadzenie do rządu konstytucyjnego ministra skarbu sprawiło, że nad tym resortem nieustannie ciążyła polityka. Tym bardziej że zadania Ministerstwa Skarbu są zupełnie inne niż reszty resortów. Nie dziwi mnie, że ostatecznie się je likwiduje – przekonuje Jacek Socha, minister skarbu w rządzie Marka Belki. Socha wspomina, że w budżecie wyznaczano ministrowi, ile ma uzyskać z prywatyzacji, bo trzeba było łatać dziurę budżetową, a jednocześnie wzywano go co rusz do Sejmu, by się tłumaczył, jakim prawem chce sprywatyzować tę czy inną państwową firmę. – Miałem pecha, bo byłem ministrem w okresie, gdy akceptacja społeczna dla prywatyzacji malała. A duża część polityków co do zasady była jej przeciwna, bo każda sprywatyzowana spółka pozbawiała ich cząstki władzy – tłumaczy Socha. Dodaje, że przez te polityczne nastroje przeciw niemu, jak i wielu innym ministrom skarbu, składano wnioski o udzielenie wotum nieufności. Wędrówka po sądach Hasła o „złodziejskiej prywatyzacji” i „wyprzedawaniu sreber rodowych” były zawsze wydajnym paliwem politycznym, z którego korzystało wiele partii, w tym także PiS. Dlatego Ministerstwo Skarbu było resortem wysokiego ryzyka. Kierujący nim minister miał małe szanse dotrwania do końca kadencji, za to duże, że potem będzie się tłumaczył przed prokuratorami, sędziami, inspektorami NIK, agentami służb, a nawet Trybunałem Stanu. Najboleśniej doświadczył tego Emil Wąsacz, minister skarbu w rządzie AWS. W czasie rządów PiS-LPR-Samoobrona był widowiskowo (z kamerami TV) zatrzymywany przez CBŚ i niewiele mu pomogło, że potem sąd uznał zatrzymanie za bezpodstawne. To była tylko jedna z szykan, bo blisko 20 lat po zakończeniu ministerialnej pracy nie uwolnił się ostatecznie od postępowania przed Trybunałem Stanu. Ma się rozpocząć w tej kadencji. PiS wybrał już swoją posłankę jako oskarżyciela. Wąsacz staje przed Trybunałem za prywatyzację Domów Towarowych Centrum, Telekomunikacji Polskiej oraz PZU. Wiesława Kaczmarka sądowe wędrówki po odejściu z resortu skłoniły do odejścia także z polityki. – Byłem wzywany raz jako świadek, innym razem jako podejrzany. Nie miałem już siły chodzić do skrzynki na listy, bo ciągle były nowe wezwania. W procesie dotyczącym prywatyzacji Służewieckich Torów Wyścigów Konnych musiałem na 44 rozprawach siadać na ławie oskarżonych, by na koniec usłyszeć, że prokurator wnosi, by mnie uniewinnić – wspomina. Nie utrzymuje kontaktów z byłymi politycznymi kolegami, a o swoim d
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.