Na biegunkę, tyle że legislacyjną, cierpią członkowie biało-czerwonej drużyny Beaty Szydło. Ministrowie ścigają się w wymyślaniu przepisów, które wybranym grupom wyborców mają pomóc zarabiać. Poważne ograniczenie sprzedaży leków bez recepty na stacjach benzynowych oraz w sklepach – na czele z etopiryną, apapem, paracetamolem czy aspiryną – ma usatysfakcjonować aptekarzy.
Dla Ministerstwa Zdrowia drobni właściciele aptek stali się grupą specjalnej troski, bo nigdy nie ukrywali niechęci do poprzedniego rządu. Były szef Naczelnej Rady Aptekarskiej Grzegorz Kucharewicz, właściciel apteki w Białymstoku, startował nawet w ostatnich wyborach do Sejmu z listy PiS, ale się nie dostał. Aptekarze od dawna też lobbują za tym, żeby leki dostępne bez recepty (od bólu głowy, gardła, na nadkwaśność czy biegunkę) mogły być sprzedawane tylko w aptekach. Teraz dostępne są w sklepach spożywczych czy na stacjach benzynowych. Poprzednie rządy nie chciały takiej zmiany. Obecny jak najbardziej: chciałby się za poparcie w wyborach odwdzięczyć.
Minister zdrowia chce obietnicę zrealizować bez zawracania głowy parlamentarzystom. Już i tak mozolnie pracują nad powstałym w niejasnych okolicznościach projektem ustawy „apteka dla aptekarza”, który przewiduje, że ktoś, kto ma już cztery apteki, nie może otworzyć piątej. Ale nawet druga nie będzie miała prawa powstać na terenie, który zamieszkuje mniej niż 3 tys. osób i znajduje się już na nim jedna apteka. Taka ustawa byłaby jawnym pogwałceniem wolności gospodarczej, więc na razie entuzjazm posłów przyblokował wicepremier Mateusz Morawiecki. Aptekarzy to nie zniechęca, idą za ciosem. Zanim doczekają się „apteki dla aptekarza”, forsują „leki tylko z apteki”. W praktyce oznaczałoby to ich monopol.