Przedstawiciele trzech największych central związkowych (Solidarności, OPZZ i FZZ) opuścili 26 czerwca 2013 r. obrady tzw. Komisji Trójstronnej, ciała, w którym od 1994 r. ucierały się trudne relacje rządu, lobby pracowników oraz biznesu. Związkowcy trzasnęli drzwiami i ogłosili, że na obrady nie wrócą, bo dialog społeczny jest w Polsce od lat fikcją, a rząd traktuje związki niczym listek figowy. „Niech sobie rząd i pracodawcy rozmawiają w komisji dwustronnej. Przecież i tak już dawno uszyli taką koalicję” – tłumaczył przewodniczący Solidarności Piotr Duda.
Premier Tusk zareagował na ten gest tak, jak się to dotąd w Polsce robiło: oskarżył związki o brak gotowości do dialogu. Byłoby pewnie przesadą powiedzieć, że opinia publiczna stanęła po stronie związków, ale na pewno po raz pierwszy od bardzo dawna w przestrzeni publicznej pojawiło się jakieś nowe, dawno niewidziane zaciekawienie, że może jednak te związki mają trochę racji...
Związki przeciw śmieciówkom
Tamten przełom miał oczywiście swoje realne przyczyny. W Polsce trwała już wtedy w najlepsze wielka debata o „uśmieciowieniu” rynku pracy. Wchodzące na rynek pokolenie prekariuszy z klasy średniej zaczęło się orientować, że ich pozycja wobec pracodawcy wcale aż tak bardzo nie różni się od losu sprzedawczyni z Lidla czy ochroniarza udającego biznesmena w jednoosobowej działalności gospodarczej. Związki potrafiły się w tę debatę wstrzelić. Można nawet powiedzieć, że to one wprowadziły do obiegu pojęcie „śmieciówek” (głośna kampania „S” o nazwie „Syf i Syzyf”).
Dzięki takim akcjom polskim centralom związkowym udało się przynajmniej częściowo rozmiękczyć dominujący dotąd wizerunek grupy interesu walczącej wyłącznie o zachowanie przywilejów konkretnych grup zawodowych.