Rynek

Niebezpieczny związek

O co dziś walczą polscy związkowcy

Piotr Duda w historycznej sali BHP Stoczni Gdańskiej w 36. rocznicę podpisania porozumień sierpniowych Piotr Duda w historycznej sali BHP Stoczni Gdańskiej w 36. rocznicę podpisania porozumień sierpniowych Wojciech Stróżyk / Reporter
W kilka lat polskie związki zawodowe zdołały wyjść z kąta, do którego postawiono je na początku transformacji. Niestety Solidarność robi dziś wiele, by ten sukces zmarnować.
Solidarność ma od lat pewien kanon sympatii i poglądów: jest związana z Kościołem i prawą stroną sceny politycznej.Adam Chełstowski/Forum Solidarność ma od lat pewien kanon sympatii i poglądów: jest związana z Kościołem i prawą stroną sceny politycznej.

Artykuł w wersji audio

Przedstawiciele trzech największych central związkowych (Solidarności, OPZZ i FZZ) opuścili 26 czerwca 2013 r. obrady tzw. Komisji Trójstronnej, ciała, w którym od 1994 r. ucierały się trudne relacje rządu, lobby pracowników oraz biznesu. Związkowcy trzasnęli drzwiami i ogłosili, że na obrady nie wrócą, bo dialog społeczny jest w Polsce od lat fikcją, a rząd traktuje związki niczym listek figowy. „Niech sobie rząd i pracodawcy rozmawiają w komisji dwustronnej. Przecież i tak już dawno uszyli taką koalicję” – tłumaczył przewodniczący Solidarności Piotr Duda.

Premier Tusk zareagował na ten gest tak, jak się to dotąd w Polsce robiło: oskarżył związki o brak gotowości do dialogu. Byłoby pewnie przesadą powiedzieć, że opinia publiczna stanęła po stronie związków, ale na pewno po raz pierwszy od bardzo dawna w przestrzeni publicznej pojawiło się jakieś nowe, dawno niewidziane zaciekawienie, że może jednak te związki mają trochę racji...

Związki przeciw śmieciówkom

Tamten przełom miał oczywiście swoje realne przyczyny. W Polsce trwała już wtedy w najlepsze wielka debata o „uśmieciowieniu” rynku pracy. Wchodzące na rynek pokolenie prekariuszy z klasy średniej zaczęło się orientować, że ich pozycja wobec pracodawcy wcale aż tak bardzo nie różni się od losu sprzedawczyni z Lidla czy ochroniarza udającego biznesmena w jednoosobowej działalności gospodarczej. Związki potrafiły się w tę debatę wstrzelić. Można nawet powiedzieć, że to one wprowadziły do obiegu pojęcie „śmieciówek” (głośna kampania „S” o nazwie „Syf i Syzyf”).

Dzięki takim akcjom polskim centralom związkowym udało się przynajmniej częściowo rozmiękczyć dominujący dotąd wizerunek grupy interesu walczącej wyłącznie o zachowanie przywilejów konkretnych grup zawodowych. Bo przecież „śmieciowcy” to właśnie nie tradycyjna związkowa arystokracja (górnictwo, edukacja, spółki Skarbu Państwa), tylko raczej szeroka panorama warstw społecznych: pakowacze, kurierzy, kelnerzy, ale także pracownicy endżiosów, młodzi naukowcy czy choćby dziennikarze. A więc ci wszyscy, którzy patrzyli dotąd na związki tak jak reszta społeczeństwa. Z mieszanką niechęci i obojętności.

Ten miesiąc miodowy związków ze sporą częścią opinii publicznej trwał aż do zwycięskich dla PiS wyborów parlamentarnych. A nawet jeszcze dłużej. Bo w pierwszym roku swoich rządów PiS faktycznie ruszył parę ważnych reform rynku pracy. W górę poszła płaca minimalna, a Państwowa Inspekcja Pracy stała się trochę mniej bezzębna niż dotychczas. Na dodatek pracownicy, zwłaszcza ci najsłabsi, dostali zastrzyk finansowy w postaci 500 plus. Wznowiony został też dialog społeczny w ramach tzw. Rady Dialogu Społecznego, która zastąpiła nieboszczkę Komisję Trójstronną. I – jak słychać z jej środka – rząd dość poważnie traktuje w niej głos strony pracowniczej. Na tym jednak kończą się pozytywy, a zaczynają kłopoty.

Kłopot z Solidarnością

Największy z kłopotów nazywa się NSZZ Solidarność. Bo to wciąż najlepiej zorganizowany i najbardziej wpływowy polski związek zawodowy (680 tys. członków). Swym rozmiarem wyznacza trendy, jak reszta społeczeństwa patrzy na organizacje pracownicze. Do pierwszych zgrzytów doszło jeszcze jesienią. Solidarność poskarżyła się wtedy prokuraturze, że podczas Czarnego Protestu demonstranci posłużyli się związkowym logo. Chodziło o artystyczną przeróbkę słynnej grafiki „W samo południe” z czerwcowych wyborów 1989 r. A więc o odwołanie do symboliki pierwszej Solidarności, szerokiego ruchu politycznego, którego dzisiejszy związek jest tylko częściowym spadkobiercą. Skarga zrobiła bardzo złe wrażenie.

Potem była głośna sprawa sporów pracowniczych w Polskim Radiu, gdzie nominowana przez PiS prezes Barbara Stanisławczyk w ciągu kilku miesięcy zwolniła (dyscyplinarnie) kilku chronionych prawem aktywnych działaczy radiowych związków zawodowych. Uzasadniała, że dziennikarze „wywierali presję psychiczną” na zarząd, „stosowali czarny piar” i „destabilizowali pracę władz radia poprzez publiczne nękanie zarządu żądaniami przystąpienia do mediacji”. Czyli związkowcy zostali wyrzuceni za robienie dokładnie tego, do czego związki zostały powołane. A więc do obrony pracowników przed wszechmocą władz. Akurat w tym wypadku chodziło o obronę dwóch dziennikarek karnie zdegradowanych za to, że chciały robić serwis informacyjny w zgodzie z zasadami dziennikarskiego profesjonalizmu, a nie wczytywały się w lot w oczekiwanie i zamówienia płynące z góry. Za tę niezależność dostały po nosie, a związki zostały rozbite, bo śmiały zwrócić uwagę na taką ewidentną niesprawiedliwość.

Dopiero gdy za zwalnianymi ujęła się Dorota Gardias z Forum Związków Zawodowych (trzecia po S i OPZZ organizacja związkowa w Polsce), głos zabrał Piotr Duda. Generalnie zwalnianie związkowców potępił. Przypomniał, że radiowcy nie są pierwsi, a w III RP z pracy wyrzucono bardzo wielu działaczy pracowniczych. Nie mógł sobie jednak odmówić złośliwości i pouczyć dziennikarzy (zbiorowo), że w przeszłości związkom byli wrodzy albo co najwyżej obojętni.

Niektórych dziennikarzy Duda postanowił pouczyć szczególnie dosadnie. I tak sprawozdawcy sportowemu Tomaszowi Zimochowi (wstawiał się za zwolnionymi, a wcześniej zasłynął krytycznym wobec PiS wywiadem) wytknął, że gdy kilka lat wcześniej Lidl wyrzucał z pracy za stworzenie komórki pracowniczej, to ten sam Zimoch występował w kampanii reklamowej spożywczego giganta. Dając upust takiemu poczuciu Schadenfreude, Duda zmarnował świetną okazję, by wykazać się autentyczną pracowniczą solidarnością. „Trybunał Konstytucyjny już kilka lat temu wykluczył możliwość reprezentowania wobec pracodawcy przez jeden związek zawodowy interesu innego związku zawodowego” – napisał Duda w „Tygodniku Solidarność”. W zasadzie mógł powiedzieć: radźcie sobie sami, nas to nic nie obchodzi. Wyszłoby na to samo.

To jednak nie koniec. Dokładnie w tym samym czasie Piotr Duda złożył kolejną mocną deklarację. Którą w zasadzie trudno nazwać inaczej niż akcesem do roli politycznej bojówki PiS. „Jeśli druga strona chce się policzyć na ulicy, to się policzymy. My ich czapkami przykryjemy” – powiedział w czasie grudniowo-styczniowego kryzysu parlamentarnego. Czapkami mieli być przykrywani oczywiście krytycy rządu: sejmowa opozycja oraz pozaparlamentarny KOD.

Związek polityczny

Czy Duda musiał składać aż taki hołd władzy? I czy wcześniej nie mógł wystąpić w obronie szykanowanych przez „dobrą zmianę” dziennikarzy? On sam odrzuca te zarzuty w charakterystyczny dla siebie ofensywny sposób. Lubi np. powtarzać, że „wymaganie od związku apolityczności to absurd”. I ma rację. Bo związek zawodowy faktycznie jest częścią politycznego krajobrazu każdego demokratycznego państwa. Kto tego nie akceptuje, ten został na etapie naiwnego przedkryzysowego neoliberalizmu. Problem w tym, że Dudzie nikt rozsądny nie zarzuca dziś upolitycznienia związku. Zarzutem jest partyjność. A więc otwarte opowiedzenie się po jednej ze stron politycznego sporu. Duda pewnie gromadzi w ten sposób jakiś kapitał. Może nawet wierzy, że będzie go w stanie w odpowiednim momencie dla dobra związku wykorzystać. Musi jednak wiedzieć, że robi w ten sposób wielką krzywdę samej idei związkowej.

Jednocześnie bynajmniej nie jest tak, że Solidarność nie ma innego wyjścia niż bycie przybudówką PiS. Dobrze to było widać w ostatnich tygodniach, gdy po deklaracji Dudy o przykrywaniu opozycji czapkami w związku mocno zawrzało. Byli oczywiście tacy, którzy krzyczeli do Dudy: śmielej, śmielej! Jeden z „generałów” górniczej „S” Kazimierz Grajcarek napisał nawet list otwarty, wymyślając politykom opozycji od „czerwonej hołoty” i „obrońców esbeckich emerytur”.

To jednak tylko część obrazu. Jednym z dowodów może być utrzymane w buntowniczym tonie pismo Krajowej Sekcji Młodych „S” z 9 stycznia 2017 r. Młodzi związkowcy piszą tam wprost, że bezwarunkowe propisowskie deklaracje to duży błąd. Utyskują, że przez takie inicjatywy ich „ciężka praca na rzecz pozyskania nowych członków może zostać zmarnowana”. Oceniają też, że „rolą związku nie jest występowanie w obronie rządu, a w obronie pracowników”. Młodzi proponują raczej wejście w rolę mediatora. Według ich oceny jest to rola bardziej pasująca do nowych czasów. Bo dziś „Solidarność to osoby o różnych poglądach politycznych”. I właśnie dlatego jest to rola lepsza niż „eskalowanie konfliktu i zajmowanie konkretnego miejsca na scenie politycznej”. Pod dokumentem podpisany jest pocztowiec z Wielkopolski Marcin Gallo, który kieruje sekcją młodych od roku. Nieoficjalnie wiadomo, że takie głosy nie są dziś w „S” odosobnione. Najlepszym potwierdzeniem ma być zdaniem naszych rozmówców to, że gdy w styczniu sprawa zapowiadanej przez Dudę wielkiej prorządowej manifestacji stanęła na Komisji Krajowej, to zgody całego związku na to posunięcie nie było. A szef Solidarności ze swojej zapowiedzi przykrywania czapkami musiał się cichcem wycofać.

Ta historia dobrze pokazuje, że obraz ścisłego sojuszu Solidarności i PiS jest uproszczeniem. Ta układanka ma bowiem kilka elementów. I to na dodatek ruchomych. Jednym z nich jest sam Duda, który w 2010 r. zdobył władzę w związku, głosząc potrzebę zerwania z wizerunkiem „przybudówki PiS”, który stworzył Janusz Śniadek (dziś poseł PiS). Ten cel oczywiście łatwiej wskazać, niż zrealizować. Zwłaszcza że Solidarność ma od lat pewien kanon sympatii i poglądów: jest związana z Kościołem i prawą stroną sceny politycznej. Przez lata zdążyło się to oczywiście przełożyć na sieć powiązań. Wielu działaczy „S” to aktywni politycy (tak na poziomie centralnym, jak i samorządowym) partii Kaczyńskiego. Wielu z nich nominacje PiS otwierały (teraz i w przeszłości) drzwi do dobrze płatnych i prestiżowych posad państwowych.

Faktem jest jednak i to, że im niżej w związkowych strukturach, tym sympatii dla PiS mniej. Wśród szeregowych pracowników struktur lub starych działaczy niepiastujących obecnie żadnych funkcji często występuje wręcz wrogość do otwartego angażowania się w partyjne gry. Jeszcze ostrzej jest na pierwszej linii. A więc tam, gdzie toczy się walka o nowych członków, a czasem też szarpaniny z policją albo (coraz częściej) z ochroniarzami wynajętymi przez niechętnych uzwiązkowieniu prywatnych pracodawców. – Oni najbardziej narzekają, że częściej widać nas na mszach i marszach niż pod zakładami, gdzie jesteśmy potrzebni – mówi nasz rozmówca pracujący w strukturach regionalnych „S” w zachodniej części kraju.

Nieuchronne starcie z PiS

Ta nieoczywista piramida władzy i wpływów w „S” jest nieustannie wprawiana w drżenie przez zewnętrzne wydarzenia. Najbliższym takim wstrząsem będzie bez wątpienia restrukturyzacja górnictwa. Nie jest bowiem tajemnicą, że PiS znajdzie się pod olbrzymią presją, by najważniejszy bastion dzisiejszej „S” odchudzać. Na razie wielkiego spięcia nie było. Ale to się może zmienić. Zwłaszcza że obecny śląski baron Solidarności Dominik Kolorz to jednocześnie najbardziej znaczący kandydat do rzucenia wyzwania Dudzie w wyborach związkowych 2018 r. O pozycji i suwerenności Kolorza świadczy fakt, że przed wyborami 2015 r. nie poparł wcale PiS, tylko Pawła Kukiza.

Drugim wstrząsem stanie się zapewne reforma minister Anny Zalewskiej. Solidarność w sektorze edukacyjnym nie jest wprawdzie aż tak silna (to raczej matecznik ZNP, który zrzesza 200 tys. nauczycieli, w „S” jest ich 80 tys.). Ale jeśli faktycznie reforma uruchomi falę zwolnień (ZNP mówi, że pracę straci 37 tys. ludzi), to „S” znajdzie się w niebezpiecznym rozkroku. Jeśli stanie murem za rządem, kompletnie straci wiarygodność. Co już się do pewnego stopnia dzieje, bo istotę reformy bezkrytycznie poparła, co najwyżej chce się troszczyć o nauczycielskie etaty. A krytycy Dudy z lubością opisują przypadki odejść nauczycieli z „S”. Jednocześnie ZNP chwali się, że w 2016 r. w jego szeregi wstąpiło 9 tys. nowych pracowników oświaty.

O kolejnym wstrząsie na razie mówi się mniej, lecz też jest realny. Chodzi o szersze otwarcie polskiego rynku pracy dla Ukraińców. Wicepremier Mateusz Morawiecki posługuje się w tej sprawie argumentami jak z wokabularza lobby pracodawców. Padła liczba 5 mln osób. Z perspektywy związków to byłby potężny cios. Takie zwiększenie podaży taniej siły roboczej w krótkim czasie zniweluje bowiem cały wzrost płac i poprawę warunków zatrudnienia, które przyniosło 500 plus i płaca minimalna.

Do tego dochodzi perspektywa nowelizacji prawa związkowego (trwają prace nad projektem). Chodzi o wprowadzenie w życie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z czerwca 2015 r. Uznał on wtedy, że możliwość zrzeszania się w związku musi przysługiwać nie tylko etatowcom (jak dotychczas), lecz również samozatrudnionym i pracującym na umowie cywilnej. Pracodawcy prywatni, gdzie dotąd związków było mało, bardzo się tego boją. Ale drżą też trochę same związki. Z jednej strony napływ świeżej krwi to dla nich szansa, z drugiej – wyzwanie dla układu sił w związkowym establishmencie.

Patrząc szerzej na perspektywy polskiego kapitalizmu, widać wyraźnie, że popyt na wiarygodne i nowoczesne związki będzie w Polsce narastać. Solidarność ma potencjał, żeby odegrać w tym procesie ważną rolę. Do tego jednak musi wyjść ze starych kolein partyjnej logiki. No, chyba że kolejny raz da się rozegrać politykom.

Polityka 8.2017 (3099) z dnia 21.02.2017; Rynek; s. 27
Oryginalny tytuł tekstu: "Niebezpieczny związek"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną