Szklane wieżowce, w których lubi rezydować konsulting, są rozrzucone po warszawskim Śródmieściu. Żeby dopytać, co w trawie piszczy, trzeba się więc trochę pokręcić. Spacer nie jest jednak przesadnie długi. Od ronda ONZ na plac Piłsudskiego (idziemy koniecznie ulicą Grzybowską). A potem ostro na południe na rondo Jazdy Polskiej. W zasadzie wystarczy. Nieprzypadkowo w 2015 r. UOKiK dowodził, że rynek polskiego konsultingu nosi znamiona oligopolu. A więc niby konkurencyjny, a jednak bardzo silnie skoncentrowany.
Na początek każdej rozmowy słyszymy, że bywało już lepiej. Ale już po drugiej kawie albo przy kolejnym piwie rozmówcom wraca optymizm. W końcu nie mówimy tu o jakimś pierwszym lepszym biznesie. Tylko o KONSULTINGU. A więc o branży, która we współczesnym (nie tylko polskim) kapitalizmie odgrywa szczególną rolę. Tak pozytywną i budującą, jak i niszczycielską.
Zacznijmy jednak od trosk sektora. Jedna z nich to rządowy okólnik, który trafił niedawno do spółek Skarbu Państwa. Zaleca, by spółki uważniej niż dotychczas korzystały z zewnętrznych usług doradztwa (minister Henryk Kowalczyk potwierdza w rozmowie istnienie takiego okólnika). Nieoficjalnie mówi się, że ustalony limit to 450 zł netto za godzinę. A więc 3,6 tys. zł dniówki konsultanta. Dużo to czy mało? Ludzie z branży mówią, że to zależy.
Konsulting to bowiem w Polsce całkiem spory rynek, przypominający domek na kurzej stopce. Na górze (komin naszej chatki) mamy absolutną arystokrację konsultingu. A więc firmy takie, jak amerykańscy giganci doradztwa strategicznego McKinsey czy Boston Consulting Group. Ich wymyślony mniej więcej sto lat temu w Ameryce model biznesowy jest genialny w swej prostocie. Polega na tym, by stale ściągać do siebie najzdolniejszych absolwentów amerykańskich uniwersytetów.