Na lotnisku Reina Sofia na Teneryfie ruch samolotów czarterowych trwa całą dobę. W środku nocy ląduje samolot z urlopowiczami z Polski. Zaspani i zmęczeni kilkugodzinnym lotem cierpliwie czekamy przy taśmie bagażowej, a potem ciągniemy walizki do wskazanych przez rezydentkę biura podróży autokarów czekających na lotniskowym parkingu. Hiszpański kierowca ustala, kto do którego hotelu, i według własnego klucza rozstawia walizki w luku bagażowym. Pokazuje, że można siadać. Po 20 minutach, kiedy autokar jest pełny, ruszamy. Przy kolejnych hotelach turyści wysiadają.
Nasz jest drugi. Kiedy kierowca otwiera bagażnik – szok. Oddaliśmy trzy walizki, a są dwie. Zaczyna się nerwowe przeglądanie luków bagażowych, ale im głębiej zaglądamy, tym bardziej walizki nie ma. Rozpłynęła się. Hiszpan rozkłada ręce. Zamyka bagażnik i rusza w dalszą podróż. Zaalarmowana telefonicznie rezydentka uspokaja, że bagaż z pewnością się znajdzie. Może został na lotnisku? Zajmę się tym jutro, proszę zachować spokój. Łatwo powiedzieć.
Piękny początek wakacyjnego relaksu. Kolejne dni to bezskuteczne poszukiwania bagażu i narady z rezydentką. Walizki jak nie było, tak nie ma. To zdumiewające, dziwi się rezydentka. Musi się skonsultować z centralą w Łodzi, co robić. Łódź już taka zdumiona nie jest: bagaż był ubezpieczony, proszę się zwrócić do ubezpieczyciela. To nie nasz problem. Kolejne dni wypoczynku mijają na próbach nawiązania kontaktu z firmą ubezpieczeniową.
Firma komunikuje krótko: prosimy o protokół policyjny z zawartością walizki plus rachunki dokumentujące zakup utraconych rzeczy. Pokryjemy straty do 1 tys. zł minus opłata manipulacyjna 30 euro. Gdyby człowiek, pakując się w podróż, wiedział, że trzeba zabierać tylko te rzeczy, na które ma rachunki... Mimo to rezydentka sugeruje wyprawę na komisariat, uprzedzając, że to w sąsiednim mieście i trzeba nastawić się na kolejkę, bo ruch jest duży.