Zapowiedź reaktywacji PGR-ów (Państwowych Gospodarstw Rolnych) może przysporzyć PiS popularności wśród niektórych starszych osób, dobrze je wspominających. Ale reaktywacja kołchozów, jak nazywano PGR, może też przywrócić na wsi pamięć o sowchozach, czyli spółdzielniach, do których rolnicy mieli wnosić swoją prywatną ziemię. To zła pamięć, na której partia rządząca może dużo stracić.
Szczegółów brak
Minister Jurgiel nie mówi, na czyjej ziemi rząd chce powoływać PGR. Na pewno w grę wchodziłyby grunty znajdujące się w zasobach państwowej Agencji Nieruchomości Rolnych. Kłopot w tym, że lwia ich część znajduje się w dzierżawie u prywatnych rolników. Kiedy się przed laty decydowali na dzierżawę, państwo zapewniało ich, że kiedyś będą te grunty mogli wykupić. Więc w nie inwestowali, jakby już należały do nich. A była to ziemia mocno zaniedbana przez… właśnie PGR-y, bo to one ją uprawiały. Teraz, gdy duże gospodarstwa dzierżawców stały się najlepszą, najnowocześniejszą częścią polskiego rolnictwa, ziemia jest im po kawałku odbierana. Tak już się dzieje. Teraz widzimy, w jakim celu. Żeby znów powołać na niej państwowe gospodarstwa rolne.
Może więc warto przypomnieć sobie, dlaczego upadły? Czy tylko z winy bezlitosnej terapii szokowej Leszka Balcerowicza? Niezupełnie, przy terapii o wiele łagodniejszej też by się na rynku nie utrzymały. Funkcjonowały, dopóki państwo karmiło je ogromnymi dotacjami, ale one wykarmić społeczeństwa nie były w stanie. Przy ogromnych dotacjach do produkcji żywności w ostatnich latach PRL mieliśmy już kartki prawie na wszystko: mięso, masło, cukier, wódkę, wyroby czekoladopodobne i nawet na papierosy. PGR-y, do których tak dzisiaj wzdycha minister rolnictwa, produkowały mało i drogo. Plagą były też kradzieże, dla wielu pracowników „państwowe” oznaczało „niczyje”, nie mieli obiekcji moralnych.