Pomysł rzucił na wrześniowym Forum Ekonomicznym w Krynicy Mateusz Morawiecki. Dziś projekt nowej – reklamowanej jako rewolucyjna – ustawy o specjalnych strefach ekonomicznych (mówiąc precyzyjnie „o zasadach wspierania nowych inwestycji”) jest już gotowy i wszedł w etap społecznych konsultacji. W Sejmie pojawi się na początku 2018 r. Co właściwie Mateusz Morawiecki chce w ten sposób osiągnąć? Dlaczego uważa, że Polska u progu czwartej dekady kapitalizmu powinna się zmienić w jedną specjalną strefę inwestycyjną? I jak to u licha pogodzić z opowieścią o wyrywaniu Polski z pułapek średniego wzrostu i średniego produktu?
– Gdyby mi ktoś powiedział, że specjalne strefy ekonomiczne będą działały w Polsce w 2017 r., tobym nie uwierzył – mówi Tadeusz Soroka. Dziś wykładowca w jednej ze śląskich uczelni ekonomicznych, a w czasach pierwszego SLD wiceminister przemysłu i handlu odpowiedzialny za tworzenie pierwszych stref. Sam pomysł nie wyszedł jednak wcale od eseldowskich technokratów. Urodził się jeszcze w postsolidarnościowym Sejmie I kadencji. Tropy prowadzą do Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego, które pod względem wiary w zbawienną siłę kapitalizmu biło nawet gdańskich liberałów.
Guru tego środowiska Tadeusz Syryjczyk jest do dziś kojarzony z maksymą, że „najlepsza polityka przemysłowa to brak polityki przemysłowej”. Co nie jest do końca zgodne z prawdą. Takie rozwiązania, jak specjalne strefy czy parki technologiczne, są przecież jak najbardziej przejawami aktywnej polityki przemysłowej państwa. Tyle że jest to polityka specyficzna. W gruncie rzeczy polega na wspieraniu prywatnego biznesu z publicznej kiesy. Państwo przejmuje inicjatywę i gromadzi w jednym miejscu potrzebne środki produkcji: wykwalifikowanych pracowników oraz dobrej jakości infrastrukturę.