Solaris i Pesa przez lata wymieniane były jednym tchem jako rzadkie przykłady sukcesu prywatnego polskiego przemysłu, który podbija Europę. Solaris ze swoimi autobusami i trolejbusami oraz Pesa z tramwajami i pociągami miały udowodnić, że polski przemysł nie musi być tylko zapleczem dla zachodnich koncernów. Dziś obie firmy szukają inwestorów, ale na tym podobieństwa się kończą.
Solaris ma się świetnie, bije rekordy sprzedaży, wchodzi na kolejne rynki i potrzebuje pieniędzy, żeby zwiększać moce produkcyjne, a przede wszystkim inwestować w autobusy elektryczne. Dotychczasowi właściciele myślą o emeryturze i szukają partnera, który zapewni fabryce dalszy rozwój. Wartość tej spółki wyceniana jest na miliard złotych. Tymczasem bydgoska Pesa walczy o przetrwanie. Tu nie ma kolejki chętnych, a czas nagli. Ratunkiem dla firmy ma być przejęcie przez należący do państwa Polski Fundusz Rozwoju (PFR). W praktyce to nacjonalizacja.
Co poszło nie tak? Zawiniły przede wszystkim wygórowane ambicje poprzednich władz z Tomaszem Zaboklickim na czele. Poprzedni zarząd chciał w krótkim czasie zbudować firmę nie tylko na skalę Europy, ale też gotową produkować niemal wszystko, co jeździ po szynach. – Pesa próbowała sprzedawać tramwaje, pociągi elektryczne, spalinowe, a do tego lokomotywy. Zamiast postawić na specjalizację, projektowali tam równocześnie bardzo różne typy pojazdów. Była to strategia odważna, ale też bardzo kosztowna – przypomina Karol Trammer, redaktor naczelny dwumiesięcznika „Z biegiem szyn”. Pesa poszła zupełnie inną drogą niż zawsze ostrożny i konserwatywnie zarządzany Solaris. Zarząd utrzymywał, że może nawet zbudować polskie Pendolino, czyli pociąg dużych prędkości. Firma rzuciła się na głęboką wodę i wkrótce zaczęła tonąć.