RAFAŁ WOŚ: – Franczyza. To brzmi dumnie. Choćby taki McDonald’s.
DANIEL DZIEWIT: – Franczyzobiorca McDonald’s z Warszawy powiedział mi tak: myśli pan, że ja bym nie chciał podnieść pracownikom zarobków? Pewnie, że bym chciał, ale jak podniosę o złotówkę za godzinę, to mi się interes przestanie spinać.
Przedsiębiorcy często tak mówią.
A on mi na to, że chyba nigdy nie byłem w sieci franczyzowej. Z jednej strony masz koszty, z drugiej franczyzodawcę. I te dwa walce na ciebie z dwóch stron napierają. Mój rozmówca dodał, że próbował poruszyć tę kwestię na forum franczyzobiorców McDonald’s. Powiedział, że on by chciał płacić ludziom więcej. Usłyszał: „jak chcesz, to płać. Ale my ci opłaty licencyjnej nie obniżymy”.
I co? Podniósł płace?
Nie podniósł. Pokazał mi wyliczenia, że przy skali zatrudnienia na poziomie 300 osób podniesienie płac o złotówkę sprawi, że mu się biznes nie zepnie, a ma na głowie 8 mln kredytu. Zatrudnił pracowników z Ukrainy. Na razie dzięki temu spina.
Może to jednostkowy przypadek?
Nie, bo w przypadku franczyzy problem leży zazwyczaj w samej konstrukcji umowy. W Polsce franczyzobiorca praktycznie nie ma wielkich możliwości manewru. Na tym właśnie polega franczyza. Umowa, którą podpisują, jest obwarowana tak wieloma warunkami, że w licznych przypadkach to jest pętla, która powoli zaciska się na szyi przedsiębiorcy.
Jakie to warunki?
Polski rynek franczyz jest do bólu elastyczny. To domena prawa cywilnego i pełnej wolności umów. Nie ma jednego modelu umowy franczyzowej określającej, co wolno, a czego nie. A wolno wszystko.
To źle?
Zależy dla kogo.