Niechęć do coraz bardziej zmasowanych nalotów przyjezdnych zawdzięczamy tanim liniom lotniczym i rozwojowi platform cyfrowych, takich jak Airbnb czy Booking.com. To one, budząc wściekłość hotelarzy, kontaktują ze sobą turystów nieskłonnych do przepłacania za nocleg z właścicielami mieszkań chętnych do dorobienia na ich wynajmowaniu. Dzięki gospodarce cyfrowej atrakcyjne turystycznie miasta zalewa fala gości, których jeszcze niedawno na zwiedzanie świata nie było stać. Wszystko to razem coraz bardziej utrudnia życie ich stałym mieszkańcom. I rośnie rozczarowanie z obu stron.
Nie wszędzie wprawdzie pojawiają się takie transparenty jak w Barcelonie: „turyści, do domu”, ale liczba zwolenników ograniczania turystyki szybko rośnie. Pierwszy zbuntował się liberalny Nowy Jork – zakaz wynajmowania mieszkań na krócej niż 30 dni obowiązuje tam już od 2010 r. Odwiedzający mogą się zatrzymywać tylko w hotelach. Ostro za właścicieli mieszkań zabrał się Singapur. Muszą swoje lokale rejestrować, a nieprzestrzeganie tego obowiązku słono kosztuje. Przed kilkoma miesiącami agencja Reuters doniosła o wyroku sądu, który za złamanie przepisu nałożył na dwóch właścicieli mieszkań karę 45,8 tys. dol.
Przed masowym napływem turystów bronią się też największe europejskie miasta. W Berlinie od dwóch lat właściciele nie mogą już na krótko wynajmować całych mieszkań, tylko pokoje. I muszą, razem z klientami, w swoim lokalu przebywać, co mocno zmniejsza atrakcyjność takiego wynajmu, a jeszcze mocniej ogranicza jego skalę. Za łamanie zakazu grozi kara 100 tys. euro. Od maja tego roku śrubę przykręcono jeszcze bardziej – pokoje można wynajmować nie dłużej niż przez 90 dni w roku. Podobny zakaz obowiązuje od kilku miesięcy w Paryżu, z tym że liczba dni dozwolonego wynajmu wynosi 120 w roku.