Prokuratorzy i funkcjonariusze czekali na prezesa Ghosna na płycie tokijskiego lotniska. Mały odrzutowiec z napisem „Nissan” na silniku, wiozący taikuna, jak nazywa się w Japonii tego najsłynniejszego i najlepiej zarabiającego zagranicznego menedżera, wylądował i odkołował w ustronne miejsce. Drzwi się otworzyły i na pokład weszli funkcjonariusze. Wszystkie rolety na oknach zostały zasunięte. Co było dalej, możemy się domyślić, bo tokijska prokuratura udostępniła tylko krótkie nagranie z całej operacji, która wstrząsnęła Japonią.
Sam bohater wydarzeń też musiał być wstrząśnięty, bo niczego się nie spodziewał. Akcję szykowano w wyjątkowej – jak przyznają japońskie media – tajemnicy. Taikun z luksusowego odrzutowca trafił do jednoosobowej spartańskiej celi. Razem z nim aresztowany został dyrektor wykonawczy Greg Kelly, Amerykanin, najbardziej zaufany prezesa. Prokuratorzy postawili im zarzut wieloletniego unikania opodatkowania przez zaniżanie rzeczywistych dochodów, naruszenia przepisów o instrumentach finansowych i giełdzie oraz wykorzystywania majątku firmy do celów prywatnych. Nie wiadomo, czy się przyznali, wiadomo tylko, że areszt został już przedłużony, a prokuratura mówi, że sprawa jest rozwojowa.
Sporą część wynagrodzenia Ghosna i Kelly’ego stanowią opcje na akcje Nissan Motor Co. To często spotykany na świecie sposób motywowania wyższych menedżerów, polegający na powiązaniu ich dochodów z wynikami spółek giełdowych, którymi kierują. Do Japonii przeszczepił go właśnie Ghosn, kiedy w 1999 r. przyjechał, by ratować Nissana przed upadkiem. Po kryzysie azjatyckim 1998 r. firma stała nad przepaścią, pomocną dłoń wyciągnął francuski koncern Renault, przejmując kontrolę i wysyłając do Japonii swoich ludzi zwanych tam „Renault Boys”.