Rząd, chwaląc się nadwyżką budżetową, sam sobie strzela w kolano. Zachęca bowiem do masowych protestów całych grup, żądających wyższych płac. Tymczasem zdaniem ekonomistów po posumowaniu całego roku okaże się, że ta nadwyżka to po prostu mniejsza dziura w budżecie. Deficyt zaplanowano bowiem na 41,5 mld zł, a może wynieść 15–20 mld zł. Czyli powodów do euforii nie ma.
Czytaj też: Tak goli fiskus
Wciąż dobra koniunktura
Jak to wytłumaczyć? Po pierwsze, ciągle jeszcze świetną koniunkturą gospodarczą, która powoduje, że po 10 miesiącach 2018 r. CIT (podatek od zysków większych przedsiębiorstw) wzrósł aż o 16,5 proc. Ministerstwo Finansów chwali się, że to zasługa fiskusa, który bardziej patrzy przedsiębiorcom na ręce i dlatego mniej oszukują na podatkach. Ja uważam, że firmy wciąż mają sporo zamówień, więc ich zyski są większe, a wraz z nimi rośnie CIT.
Za tą tezą przemawia fakt, że dochody z VAT raczej rozczarowują – po 10 miesiącach wzrosły bowiem najmniej, tylko o 5,4 proc. Ekonomiści uważają, że efekty z uszczelniania dziury VAT już się skończyły, a gdyby było inaczej, ten wskaźnik byłby o wiele wyższy. Rząd nie ma się co chwalić uszczelnianiem.
Czytaj też: Rząd porażony cenami prądu
Pomogły... protesty i Ukraińcy
Swój wpływ na chwilową nadwyżkę budżetową mają też masowe protesty, w wyniku których kolejne grupy zawodowe zarabiają więcej. Dzięki temu płacą też wyższe podatki. Dochody budżetu z PIT (podatku od dochodów osobistych) wzrosły bowiem aż o 13,7 proc.