Poniedziałkowy strajk taksówkarzy blokujących ulice to kolejny etap zażartej walki o nowe przepisy dotyczące transportu drogowego. Mało która ustawa wzbudza takie emocje, ale też gra toczy się o wielkie pieniądze. Od ponad dwóch lat rząd obiecuje, że ucywilizuje rynek taksówek i przewozu osób, ale nie potrafi poradzić sobie z bezwzględnym lobbingiem. Kolejne wersje przepisów lądowały dotąd w koszu, bo Ministerstwo Infrastruktury nikomu nie chciało się narazić. O swoje interesy walczą przynajmniej trzy grupy. Pierwsza to firmy takie jak Uber i Bolt (do niedawna działający pod marką Taxify), drugą są pośrednicy, jak MyTaxi czy iTaxi, a trzecią związki zrzeszające tradycyjnych taksówkarzy.
Nielicencjonowany przewóz osób poza kontrolą
Spór jest ostry i narasta, bo w Polsce równolegle działają tak licencjonowani taksówkarze, jak kierowcy bez zawodowych kwalifikacji i formalnych uprawnień też zajmujący się przewozem osób. To właśnie oni jeżdżą dla Ubera czy Bolta. Te firmy bronią się, argumentując, że dla ich kierowców przewóz osób to często działalność dodatkowa, a nie podstawowe źródło zarobku, więc żadnych licencji ci ludzie nie potrzebują. W rzeczywistości znaczna część takich kierowców pracuje wiele godzin dziennie, dokładnie tak jak taksówkarze. Policja i Inspekcja Transportu Drogowego w ogóle nie radzą sobie z kontrolami nielicencjonowanego przewozu osób. Coraz częściej dochodzi do samosądów, gdy taksówkarze, wściekli z powodu spadku swoich obrotów, zwabiają w pułapkę kierowców Ubera i sami próbują wymierzać sprawiedliwość.