Jak będzie wyglądała nasza nowa normalność w pracy? Do jakich firm wrócimy? Czy „gorące” będą tylko biurka, przy których pracować będą ci, którzy akurat tego dnia są w firmie, czy też do wirtualnej rzeczywistości przeniosą się całe przedsiębiorstwa? Na te wszystkie pytania rząd poszuka odpowiedzi dopiero po wakacjach. W innych krajach akurat z tym nie czekają.
W USA pracownicy Twittera już teraz musieli się zdeklarować, kto chce przy pracy zdalnej pozostać na stałe, reszta wraca do biur. Google we wszystkich swoich firmach na świecie opcję pracy zdalnej przedłużył do połowy przyszłego roku. W tej firmie pojęcie home office oznacza też możliwość osiedlenia w każdym miejscu globu. Google pozwala pracownikom podpisywać umowy najmu mieszkania na 12 miesięcy, gdzie im się zamarzy. Mark Zuckerberg uważa, że za 10 lat połowa załogi koncernu wykonywać będzie wyłącznie pracę zdalną. Na razie mogą wybierać.
Polaków szefowie firm o zdanie na ogół nie pytają, ponieważ sami nie wiedzą, na czym stoją. Pojęcie „praca zdalna” w naszym Kodeksie pracy nie istnieje. Jest tylko „telepraca”, pojęcie dużo węższe, która do tej pory była traktowana przez pracodawców raczej jako benefit, wabik, którym kuszono poszukiwanych specjalistów, choćby informatyków. Wielu wolało świadczyć pracę na odległość, z domu, przy zastosowaniu narzędzi elektronicznych. Pojęcie „telepracy” zdefiniowane jest bardzo nieprecyzyjnie. Skoro jednak home office się upowszechniło, trzeba ten rodzaj zatrudnienia wpasować w ramy prawne. Nie może być przecież nielegalne.
Biuro w domu
Od połowy marca, gdy wirus zaatakował, z pojęciem home office musiało zapoznać się wielu Polaków, gorzej było ze stawianiem warunków. Alternatywą dla pracy zdalnej mogło być przecież zamknięcie firmy albo podziękowanie za pracę osobom, które uznały, że sobie z nią nie poradzą.