Powrót do normalności – mimo wariantu delta i narastającej czwartej fali zakażeń – raczej cieszy większość Polaków. Jednak w tej grupie niekoniecznie są najemcy mieszkań, zwłaszcza w dużych miastach. Oni akurat należą do raczej wąskiego grona osób, które dzięki pandemii odniosły konkretne korzyści. Gdy zabrakło studentów i turystów, nagle okazało się, że liczba wolnych lokali jest większa niż chętnych na ich wynajem. Szczególnie widoczne było to zjawisko w Warszawie i Krakowie, gdzie przerażeni właściciele mieszkań przerobionych na wakacyjne apartamenty zaczęli szukać zwyczajnych najemców. Można było na nich zarobić mniej niż na zagranicznych gościach, ale mieszkanie przynajmniej nie stało puste.
W praktyce obniżki czynszów nie były oczywiście równomierne. Wiele zależało od indywidualnych negocjacji właścicieli i najemców. – W czasie pierwszej fali zazwyczaj kończyło się na niewielkich upustach. Za to przy drugiej, jesiennej fali pandemii niektórzy najemcy występowali już z żądaniami dużych obniżek. Zwiększyła się liczba wypowiedzianych umów. Nie było również mowy o regularnym podnoszeniu czynszów dla dotychczasowych lokatorów o wskaźnik inflacji, co wcześniej uchodziło za standardową praktykę – opowiada Sławomir Muturi, prezes zarządu Mzuri, firmy zarządzającej wynajmem nieruchomości.
Z najnowszych danych serwisów Otodom i Bankier.pl wynika, że w Krakowie średnie czynsze pozostają wciąż niższe o 10 proc. w porównaniu z 2020 r., a w stolicy o 6 proc. Spadki w Bydgoszczy, Gdańsku czy Szczecinie są już mniejsze, bo około dwuprocentowe. W ostatnich miesiącach czynsze zaczęły rosnąć, bo chętnych na wynajem znowu przybywa. Na przykład w stolicy w lipcu, w porównaniu z czerwcem br., stawki najmu wzrosły o prawie 4 proc., a w Gdańsku nawet o ponad 5 proc.