Tak chaotycznej i pełnej sprzeczności reformy podatkowej Polska jeszcze nie widziała. Gigantyczny projekt nazywany najpierw Nowym, a potem Polskim Ładem, był wielokrotnie zmieniany, a poprawki pojawiały się do ostatniej chwili. W takim tempie, że ekonomiści nie nadążali z wyliczaniem, ile kto zyska lub straci. Czym zatem jest ta reforma? Przede wszystkim formą transferu pieniędzy, na którym mają skorzystać grupy społeczne w znacznym stopniu popierające PiS (osoby o najniższych dochodach, niepracujące, emeryci), a stracić te, w których sympatie dla partii rządzącej są zdecydowanie mniejsze (samozatrudnieni, drobni przedsiębiorcy, osoby lepiej zarabiające). W skrócie: zabrać elektoratowi opozycji, a dać elektoratowi władzy.
Pełna sprzeczności reforma podatkowa ma zapewnić PiS zwycięstwo w następnych wyborach parlamentarnych. Teoretycznie powinny odbyć się jesienią 2023 r., jednak kalendarz przyjmowania Polskiego Ładu może sugerować, że do urn pójdziemy wcześniej. Tak będzie, jeśli partia rządząca zechce, aby ci wyborcy, którzy od stycznia dostaną pensję czy emeryturę nieco wyższą niż dotąd, mogli się jak najszybciej odwdzięczyć. Polski Ład został na razie przyjęty przez Sejm, a w kontrolowanym przez opozycję Senacie zapewne czeka go sporo poprawek. Można przypuszczać, że większość z nich zostanie odrzucona po powrocie ustawy do Sejmu. Tam PiS razem z politycznym planktonem ma bezpieczną większość.
Polski Ład, według założeń rządowych, kosztować będzie budżet centralny w ciągu najbliższych dziesięciu lat ponad 43 mld zł. Znacznie większe straty poniosą samorządy. To one jako ostatni bastion niezależności są nieprzypadkowo główną ofiarą reformy PiS. Wygranym za to ma być Narodowy Fundusz Zdrowia, jeśli dostanie o te zapowiadane 72 mld zł więcej. To właśnie wzmocnienie służby zdrowia, której niedofinansowanie w pełni obnażyła pandemia, jest jednym z głównych argumentów używanych przez zwolenników Polskiego Ładu.