W poniedziałek, 29 listopada parking przed gliwicką fabryką Opla wypełniał się nieśpiesznie. Ludziom jakoś nie śpieszyło się do pracy, w której zostało do zrobienia ostatnich kilka samochodów. Obserwator parkingu mógł z niego odczytać jeszcze inne znaki. Na przykład, że niewielu pracowników fabryki Opla podjeżdżało pod zakład Oplami, co wiele mówi o kondycji marki. Zakład już od kilku tygodni obumierał jak ciężko chory człowiek. Po kolei wysiadały mu poszczególne organy. Najpierw życie uszło z tłoczni. Produkcja spadła do minimum niezbędnego do podtrzymania wymaganych prawem zapasów części zamiennych dla schyłkowego modelu. Później wygaszono lakiernię. Tydzień przed końcem produkcji pracę zakończyli spawacze. Część z nich na zawsze, bo w nowej fabryce proces spawania zostanie całkowicie zrobotyzowany. Na ostatni ogień poszła linia montażowa. Kiedy krótko po godz. 14 dokręcono ostatnią śrubkę w ostatniej Astrze V, na linii montażowej zgasły światła. O godz. 14.15 rozpoczął się demontaż linii produkcyjnej, która w większości pójdzie na złom.
Przewidziana na kolejny dzień oficjalna uroczystość zakończenia produkcji nie należała do szczególnie radosnych. Nie było szampana – bo w pracy się nie pije. Nie było tortu – bo pandemia i trzeba chodzić w maseczkach. Nie było oficjeli – bo ciężko się ogrzać w blasku takiej uroczystości. Były za to balony z helem, wypuszczane z bagażnika ostatniej wyprodukowanej w Gliwicach Astry V. Balony nie za bardzo chciały latać i zaczepiały się o klapę auta. Taki koniec z silnym akcentem klapy w tle. Zupełnie niepasujący do początku tej historii, kiedy wszystko odbywało się z pompą i na bogato.
Przez trudy do Astry
O lokalizację fabryki Opla konkurowało 100 miast. W tym Warszawa, gdzie na Żeraniu była już montownia Opla.