Koniec wzrostu ogłosił już w 2014 r. prominentny amerykański ekonomista prof. Lawrence Summers z Uniwersytetu Harvarda, m.in. sekretarz skarbu za prezydentury Billa Clintona. O pandemii nikt jeszcze wtedy nie myślał, ale świat właśnie podsumowywał konsekwencje globalnego kryzysu finansowego, jaki wybuchł w 2008 r. po upadku banku Lehman Brothers. Summers w głośnym wykładzie podczas konferencji National Association for Business Economics przekonywał, że nadszedł czas trwałej stagnacji (secular stagnation) dla gospodarek uprzemysłowionych, czyli krajów wysokorozwiniętych.
Ekonomista pokazywał, że w zasadzie cały okres gospodarczego rozwoju, jaki upłynął od przełomu stuleci, był anomalią karmioną nierównowagą między realną gospodarką a sektorem finansowym. Bo jaki związek z rzeczywistością ma system, w którym start-upy, np. WhatsApp, miały większą waloryzację rynkową niż sprawdzone korporacje, jak Sony. Owszem, WhatsApp to coś nowego, a Sony pachnie nudą, ale inwestuje gigantyczne środki w rozwój mocy produkcyjnych. Inwestorów zdaje się to jednak nie obchodzić, wolą lokować w nowinkach, opartych na obietnicy lepszej przyszłości, za którymi jednak nie idą realne inwestycje.
Ta nierównowaga doprowadziła do kryzysu w 2008 r., ale sześć lat później Summers nie widział ciągle, mimo poprawiających się wskaźników ekonomicznych, by gospodarka wracała do rzeczywistości. Bo rzeczywistość kryje się w takich faktach, jak starzenie się społeczeństw, malejąca renta edukacyjna wynikająca z coraz większego nasycenia społeczeństw krajów najbardziej rozwiniętych dyplomami, malejąca stopa inwestycji, malejące zwroty z nakładów na badania i rozwój.
Owszem, korporacje, takie jak Apple i Google, pływają w gotówce i sprawiają wrażenie, że dokonują rewolucji technologicznej.