W ubiegłym roku polskie firmy po torach sprowadziły z Rosji aż 9 mln ton węgla. 24 lutego nastąpił atak Rosji na Ukrainę, w kwietniu ustał import z Rosji i powstała gigantyczna dziura w dostawach. Rząd ocknął się dopiero w lipcu, kiedy już kupno węgla po znośnej cenie graniczyło z cudem.
Sam Jarosław Kaczyński mówił o dodatkowych zakupach milionów ton i zaznaczał: „Jest wąskie gardło. To są porty. Ale nie dlatego, że my tych portów nie mamy – bo mamy. Ich moc przeładunkowa jest duża i ciągle rośnie, ale ogromna część nabrzeży tych portów została sprzedana. Kto je sprzedał? Myśmy je sprzedali? Nie, sprzedała je Platforma Obywatelska”. Tak oto z problemu logistycznego prezesowi wyszedł problem polityczny.
Klasyczny fake news. Bo nie tylko porty, ale i nabrzeża w tych portach wciąż są własnością państwa polskiego. Choć przekazaną w wieloletnią dzierżawę na mocy zawartych umów. Jak to działa?
Porty i kamienice
Czterema największymi polskimi portami (Gdańsk, Gdynia, Szczecin, Świnoujście) zawiadują trzy zarządy – spółki jak najbardziej państwowe (nie licząc śladowych udziałów samorządów i pracowników). Spółki te odpowiadają za infrastrukturę portową – baseny i nabrzeża portowe, place składowe, magazyny. Mają o nią dbać, ale same nie mogą prowadzić działalności eksploatacyjnej (ani samodzielnie, ani przez podmioty zależne). Utrzymują się z dzierżaw i opłat portowych. W branży ich rolę określa się z angielska landlord. Zarządy portów są jak kamienicznik, który wynajmuje lokale na sklepy, kawiarnie, biura, mieszkania, co komu potrzebne, z czego mogą być zyski. Ale jeśli nie chce – dajmy na to – baru piwnego, to odmawia kontrahentowi, a szuka innego, który wykorzysta oferowane miejsce w sposób oczekiwany.