Na początku września łódzkie tramwaje i autobusy miały pozostać w zajezdniach. Do strajku ostatecznie nie doszło, bo pracownicy wywalczyli podwyżkę pensji o ok. 340 zł miesięcznie. Komunikacja miejska nadal działa, ale to jedyna dobra wiadomość dla łódzkich pasażerów. Już od października zapłacą znacznie więcej za przejazdy, a to druga podwyżka w tym roku. W ciągu zaledwie kilku miesięcy bilet miesięczny, w Łodzi nazywany migawką, podrożeje z 96 do 140 zł, czyli o 46 proc. To zresztą i tak cena promocyjna, dostępna dla rozliczających podatki w tym mieście. Pozostali za miesięczny mają płacić 168 zł. Także korzystający okazjonalnie z transportu zbiorowego odczują drożyznę. Najtańszy bilet ważny 40 minut kosztował w ubiegłym roku 3 zł, teraz 4 zł, a od października 4,40 zł.
Władze Łodzi postawiły przed radnymi sprawę jasno: albo zgodzą się na kolejne podwyżki, albo zacznie się drastyczne ograniczanie liczby kursów. Tymczasem łodzianie mają prawo czuć się szczególnie poszkodowani. Płacą za komunikację dużo, a jej jakość jest zdecydowanie gorsza niż w Warszawie, Krakowie, Poznaniu czy Trójmieście. Na wielu liniach wciąż pozostały pandemiczne rozkłady jazdy, dominują stare, wysokopodłogowe tramwaje, a wiele odcinków torów zostało zamkniętych z powodu ich tragicznego stanu. Czekają na remont.
W całym kraju problemy są podobne. Dwa najważniejsze z nich to brak kierowców, zmuszający do cięcia rozkładów jazdy oraz eksplozja kosztów, spowodowana nie tylko drogim paliwem, ale też podwyżkami cen prądu i gazu. Problem z kierowcami widać szczególnie dobrze we wrześniu, gdy tradycyjnie komunikacja miejska wraca razem z uczniami z wakacji. To zawsze oznaczało więcej kursów, zwłaszcza w godzinach szczytu. Tym razem w wielu metropoliach, z Warszawą, Krakowem i Poznaniem na czele, część linii pozostała z wakacyjnymi rozkładami jazdy.