Panu X. zostały po ojcu sitka i plastikowe sztućce w przeróżnych kolorach. Takie same jak w wielu kuchniach. Firma taty – potentat w branży plastiku – przez kilkadziesiąt lat wypuściła w świat miliony przedmiotów: lejków, pudełek, łyżek, misek, wiaderek. Gdy twórca marki wszedł w wiek słuszny, plastikowa branża też się zestarzała. Kiedy zmarł, zostało kilka tysięcy metrów zakładu pod dachem, wysłużone, ale wciąż sprawne maszyny do mielenia, przetapiania i odlewania plastiku, oraz ludzie. 20 osób, które wciąż przychodzą do pracy. Pan X. ma z domu do biura ojca kilkaset kilometrów. Z obowiązku, czyli z powodu ludzi, jeszcze regularnie pokonuje ten dystans. Ale nie miał tego w planach.
Dzieci twórcy wielkiej polskiej firmy komputerowej dowiedziały się z gazety, że będą przejmować firmę. A konkretnie – syn. Prezes, zapytany przez zachodniego kontrahenta o przyszłość, odpowiedział, co – jak sądził – chciano usłyszeć. Córki zareagowały zdziwieniem. Że niby dlaczego syn – jak w średniowieczu? Minęło parę lat. Wciąż nie do końca wiadomo, jak to będzie z sukcesją w firmie.
Wielkie przedsiębiorstwo produkujące okna po nagłej śmierci prezesa w wypadku lotniczym przejął dziadek. Wnuki były, ale poza Polską. Inna równie duża firma produkująca autobusy trafiła na sprzedaż. Spadkobiercy znanej warszawskiej marki z tradycjami zbierali na Facebooku pieniądze na ostatnie rachunki, pozostałe do opłacenia po zamknięciu firmy. Uznali, że nie mają siły tego ratować.
Bez przyszłości
Z różnych badań wynika, że tylko 6–9 proc. potomków twórców polskich firm bierze pod uwagę zastąpienie rodziców – przejęcie firmy i prowadzenie jej dalej. Europejska średnia życia firmy to 24 lata; te, które się nie zamkną, zwykle przechodzą w ręce nowych pokoleń.