Właściwie to same start-upy wpędziły w kłopoty instytucję finansową, która miała gwarantować im spokój i bezpieczeństwo. Gdy stopy procentowe zaczęły rosnąć, wiele młodych, innowacyjnych firm, nie tylko zresztą z Doliny Krzemowej, straciło łatwy dostęp do funduszy, za które finansują swój rozwój. Inwestorzy podejmują ryzyko, lokując swoje środki w spółki często bez jakiegokolwiek doświadczenia, które jednak wierzą, że wkrótce ich aplikacja podbije świat. W ostatnich miesiącach coraz trudniej pozyskać takie finansowanie. Wiele firm technologicznych było zmuszonych sięgnąć do oszczędności, zgromadzonych często właśnie w Silicon Valley Bank, aby mieć na wypłatę wynagrodzeń dla swoich pracowników i niezbędne inwestycje.
Zatrzymać śnieżną kulę bankructw
Tymczasem Silicon Valley Bank zainwestował wiele swoich środków w amerykańskie obligacje rządowe, które w czasach rosnących stóp przynoszą coraz mniejsze zyski. Bank musiał pozbywać się obligacji ze stratą, bo jego klienci potrzebowali wypłacać coraz większą część swoich depozytów. A im gorsze były wyniki instytucji, tym szybciej właściciele spółek technologicznych zabierali z niej swoje zasoby. W efekcie bank stracił płynność, a kontrolę nad nim przejęło państwo. Zgodnie z amerykańskimi przepisami gwarantowane depozyty wynoszą do 250 tys. dol. na klienta. Jednak na najwyższym szczeblu w Waszyngtonie zapadła decyzja według jednych niezbędna, a według innych bardzo kontrowersyjna. Wszystkie środki zgromadzone przez klientów w Silicon Valley Bank są zabezpieczone przez amerykański odpowiednik naszego Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Chodzi łącznie aż o 175 mld dol.!