Śląsk Wrocław idzie pod młotek. Według oficjalnych informacji w ciągu ostatnich 10 lat miasto wpompowało w klub – w ramach dotacji i dokapitalizowania – 112 mln zł. – Według moich ustaleń było to raczej ok. 180 mln. Do tego dochodzą wydatki miejskich spółek na zakup biletów w strefach VIP, a z budżetu Wrocławia wciąż spłacany jest kredyt zaciągnięty na budowę stadionu. Pozostało jeszcze 200 mln zł – wylicza Piotr Uhle z wrocławskiej rady miasta.
W 2013 r. magistrat przejął klub od Zygmunta Solorza-Żaka, który porzucił rolę dobrego wujka, gdy projekt budowy obok stadionu galerii handlowej spalił na panewce. Wzięło go na siebie miasto, czując się w obowiązku ratowania – jak podkreślano – drogich lokalnej społeczności sportowych wartości. Nie zważało jednak na przytomne uwagi, że piłkarski klub niespecjalnie wrocławian obchodzi – w ponad 600-tysięcznym mieście na trybunach nowego, zbudowanego na piłkarskie Euro stadionu zasiadało wówczas (jesienią 2013 r.) średnio 10 tys. widzów.
W końcu kamień u szyi okazał się zbyt ciężki; uchwała w sprawie zgody na sprzedaż zapadła na posiedzeniu rady miasta niemal jednogłośnie. 10 lat temu Solorz-Żak sprzedał Śląsk miastu za ponad 22 mln, teraz wartość piłkarskiej spółki oszacowano na marne 8,5 mln zł. To mniej więcej cena dwóch niezłych, jak na polskie ligowe warunki, piłkarzy. Ale ewentualny nabywca przejmie klub z dobrodziejstwem inwentarza, czyli z długami (ponoć ok. 20 mln zł).
Korzystając z finansowej poduszki zapewnianej przez miasto, które dosypywało milionów, gdy tylko pojawiała się taka potrzeba, Śląsk był jednocześnie jednym z najgorzej zarządzanych klubów w Ekstraklasie – w poprzednim sezonie miał 21 mln zł straty. Nic dziwnego, skoro 97 proc.