Tropem pieniędzy
PiS betonuje KNF. Z tą instytucją lepiej nie zadzierać. W tle ogromna władza i pieniądze
Mateuszowi Morawieckiemu zależy, aby nowy szef KNF był człowiekiem starej ekipy. Kadencja obecnego prezesa Jacka Jastrzębskiego skończyła się 23 listopada. Nowego mógłby powołać nowy premier. Wiele osób uważa, że przedłużenie misji Morawieckiego poza granice sensu i przyzwoitości miało właśnie ten cel: zabetonować KNF. Dlaczego? Bo ta mało znana instytucja ma ogromną władzę. A w komisji znajduje się też klucz do szybkich rozliczeń z odchodzącą ekipą.
Mówi były prezes banku: – Jeśli przychodził do mnie prokurator i żądał wglądu w bankowe konta polityka, bo szukał na niego haków, to ja miałem prawo i obowiązek poprosić go o nakaz sądowy. Bez nakazu żadnego kwitu nie pokażę. Od 2006 r., czyli od powołania Komisji Nadzoru Finansowego, jej urzędnik ma prawo zażądać ode mnie bez nakazu wszystkich kwitów.
Teraz mógłby na przykład zapytać, ile pieniędzy ma na koncie żona premiera, skąd i z jakich transakcji wpłynęły na jej rachunek i co z nimi zrobiła, jeśli ich już tam nie ma. Albo poprosić o wgląd we wszystkie przepływy finansowe na kontach szefa Orlenu Daniela Obajtka. Komisja jest jedynym miejscem, w którym łatwo sprawdzić, kto, ile i w jaki sposób zarobił oraz co zrobił z tymi pieniędzmi. I tego się boją ludzie władzy.
Możliwość obsadzenia 1400 świetnie opłacanych stanowisk i 500 mln zł budżetu komisji to tylko wisienka na torcie, której odchodząca władza także nie chce stracić. Zwłaszcza że te pieniądze nie pochodzą z budżetu, lecz ze składek nadzorowanych przez KNF firm. – Do niedawna przewodniczący KNF zarabiał 30 tys. zł miesięcznie, ale jedna z osób branych pod uwagę jako nowy przewodniczący komisji oświadczyła, że za takie pieniądze pracować nie będzie. Obecnie miesięczna pensja wynosi już 80 tys. zł – ujawnia członek zarządu towarzystwa ubezpieczeniowego.