Znów parcelujemy kułaków
Akcja „parcelacja”. Nie ma lepszego patentu, żeby osłabić polskie rolnictwo. I to się dzieje!
Ziemię odbiera się 1090 dzierżawcom, którzy uprawiają grunty po upadłych Państwowych Gospodarstwach Rolnych (PGR). Długoletnie umowy pod koniec lat 90. XX w. podpisywała z nimi Agencja Nieruchomości Rolnych (ANR). Gdyby nie oni, pola uprawne leżałyby odłogiem, bo rolnicy indywidualni nie mieli wtedy pieniędzy ani ochoty do ich przejmowania. Zwłaszcza że warunkiem było zatrudnienie pracowników byłych PGR. Postanowienia przewidywały, że po zakończeniu umowy dzierżawcy będą mogli starać się o jej przedłużenie, a nawet wykup części gruntów.
W ten sposób ANR rozdysponowała 466 tys. ha. Ta ziemia jest teraz dzierżawcom odbierana. Powód? Po wejściu do Unii Europejskiej do polskiego rolnictwa popłynęła rzeka pieniędzy, ale kluczem do kasy jest akt własności ziemi. Z posiadaniem hektarów łączy się możliwość uzyskania nie tylko dopłat bezpośrednich, ale także dotacji, preferencyjnych kredytów itp. Także prawo do ubezpieczenia w KRUS i przywilej niepłacenia PIT. Rolnicy i pseudorolnicy zaczęli się rozglądać, komu można ziemię podebrać.
Akcja „parcelacja” dokonuje się pod naciskiem działaczy Solidarności Rolników Indywidualnych, przedtem sprzyjających Prawu i Sprawiedliwości, obecnie bliskich Konfederacji, ale jej pomysłodawcą był Marek Sawicki, w 2011 r. minister rolnictwa z ramienia Polskiego Stronnictwa Ludowego. Na mocy ustawy o tzw. trzydziestkach, zwanej na wsi ustawą Sawickiego, duzi dzierżawcy mieli w trakcie najmu oddać 30 proc. uprawianych gruntów, żeby ANR mogła je podzielić między rolników indywidualnych. Kto się nie zgodził tracił prawo do przedłużenia dzierżawy. Szybko się okazało, że pozbawiono go wszystkich, od dzierżawców żądano bowiem oddawania kolejnych gruntów. Ludowcy liczyli na wdzięczność głodnych ziemi i dotacji rolników.
W następnej kadencji PiS poszedł jeszcze dalej.