Dobiega właśnie końca akcja wymiany dowodów osobistych. W grudniu właściciele starych zielonych książeczek muszą złożyć wniosek w gminie i zapłacić 30 zł. Gdy skończy się ważność paszportu, za nowy trzeba dać 140 zł. Prawo jazdy państwo wycenia na 71 zł. Takie dokumenty ludzie wyrabiają rzadko. Częściej potrzebują zaświadczeń, zezwoleń czy koncesji, bo prowadzą działalność gospodarczą, budują dom, sprzedają nieruchomości. Sama decyzja o warunkach zabudowy kosztuje 107 zł i w procesie inwestowania na pewno nie jest jedyna. Opłaty skarbowe wnosi się dzisiaj za sporządzanie aktów małżeństwa (84 zł), zatwierdzenie projektu budowlanego (47 zł), zaświadczenie o niezaleganiu z podatkami (21 zł) i w dziesiątkach innych przypadków. Co papier, to opłata. Czasami całkiem spora.
W gorących dniach kampanii wyborczej Platforma Obywatelska przedstawiła projekt likwidacji większości z dwustu różnego rodzaju opłat. Eksperci PO wyliczyli, że choć w sumie jest ich wiele, to łącznie dają państwu ograniczone przychody. W sumie chodzi o 700 mln zł. W skali budżetu, który w 2008 r. przekroczy 240 mld zł, taki uszczerbek dałoby się przełknąć. Typowany jeszcze niedawno na ministra finansów Zbigniew Chlebowski mówił, że ta skórka jest warta wyprawki, a liczy się przede wszystkim chęć ograniczenia finansowych obciążeń rodaków.
Nie będzie to jednak proste, bo wiele opłat nie trafia do budżetu centralnego, ale do kas samorządów. – Na pewno zrekompensujemy im tę utratę dochodów. Najlepszym rozwiązaniem byłoby zwiększenie udziału samorządów we wpływach z podatku od dochodów osobistych (PIT) i od firm (CIT) – mówi Zbigniew Chlebowski, który co prawda ministrem finansów nie został, ale nie wycofuje się ze złożonych obietnic. Dla swoich planów będzie musiał teraz znaleźć poparcie rządu i większości posłów, bo w celu likwidacji opłat trzeba pozmieniać ustawy. Przede wszystkim tę o opłacie skarbowej.
To w niej ustanowiono i opisano większość danin, które Platforma chciałaby zlikwidować. Chlebowski podkreśla, że roczne wpływy z opłaty skarbowej to 622 mln zł. A to niewspółmiernie mało wobec całej biurokratycznej machiny, drukowania znaczków (są ważne do końca 2008 r.), wypisywania pokwitowań, traconego czasu.
Kiedy zacznie się parlamentarna debata na temat pomysłu Platformy, argument o uszczerbku w dochodach budżetu na pewno jednak wróci. 700 mln to niby niewiele w porównaniu z wydatkami państwa, ale podobnych prezentów nowa władza chce przecież zrobić więcej. Jeszcze rząd nie powstał, a już zaczęło być głośno o likwidacji abonamentu radiowo-telewizyjnego, obniżeniu podatku od dochodów osobistych, zniesieniu podatku od zysków kapitałowych i od odsetek z lokat (nie wcześniej niż w 2009 r.). Ewentualna realizacja tych planów z reguły oznaczałaby spadek dochodów państwa. Jednocześnie nowa koalicja słusznie chce dążyć do ograniczenia deficytu budżetowego, który sięga dzisiaj dziesiątek miliardów złotych i podwyżek płac dla pracowników sfery budżetowej. Nie wiadomo zatem, czy projekt likwidacji opłat nie polegnie w starciu z innymi pomysłami.
Część ekspertów obawia się też dodatkowego obciążenia zadaniami administracji publicznej. – , że opłaty działają na obywateli dyscyplinująco. Ludzie zwracają się o wydanie tylko takich dokumentów, których naprawdę potrzebują. Kiedy opłaty znikną, może być inaczej – uważa Adam Ambrozik z Konfederacji Pracodawców Polskich.
Jest wreszcie kolejny aspekt sprawy. O ile sam koszt wydania urzędowego zaświadczenia wydaje się znikomy, to dla innych opłat można znaleźć uzasadnienie. – Wyprodukowanie nowego dowodu, a w szczególności paszportu, całkiem sporo kosztuje – zauważa Katarzyna Czarnecka-Żochowska z PricewaterhouseCoopers. I ktoś ten koszt musi ponieść. W PO odrzucają te argumenty i przekonują, że przecież za dokumenty i tak płacimy państwu w formie różnorakich podatków. Żadne dodatkowe opłaty nie mają zatem uzasadnienia.
Z ograniczenia opłat, o ile do tego dojdzie, mogą też ucieszyć się drobni przedsiębiorcy. To oni znacznie częściej niż pozostali obywatele stykają się z urzędnikami i występują o różne dokumenty, mitrężąc czas i wydając pieniądze. – Po zniesieniu opłat odpadłaby konieczność ich księgowania, a w wielu przypadkach zmalałyby koszty transakcyjne – mówi Małgorzata Krzysztoszek z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych.
Przedsiębiorcy dają do zrozumienia, że pomysł Platformy to krok w dobrym kierunku, ważny propagandowo, ale niewystarczający. – Czekamy, aż nowy rząd zajmie się sprawami naprawdę ważnymi, jak zmiany podatkowe w PIT czy nowelizacja ustawy o swobodzie działalności gospodarczej – deklaruje Adam Ambrozik z KPP.
Oprócz likwidacji opłaty skarbowej Platforma rozważa m.in. także zmniejszenie bądź zniesienie podatków od czynności cywilnoprawnych. Płacimy je na przykład zawierając umowy sprzedaży nieruchomości, nabywając prawa do użytkowania wieczystego gruntu bądź spółdzielczego prawa do lokalu. Najczęściej ta opłata wynosi 2 proc. od wartości transakcji i zasila kasy samorządów. Daje ona jednak znacznie większe dochody niż opłata skarbowa, bo prawie 1,6 mld zł rocznie. Choć z drugiej strony to tylko 2,5 proc. całości wpływów samorządów. Nawet jeśli pomysły Platformy przejdą przez parlament, to nie znikną w Polsce wszystkie podatki poza VAT, PIT i CIT. Pozostanie choćby ten od nieruchomości (przynosi rocznie ponad 12 mld zł) i sporo innych. – Pozostaną też opłaty za wydawanie koncesji, zezwoleń, np. na sprzedaż alkoholu, paliw albo zakładanie banków lub innych instytucji finansowych – przyznaje Zbigniew Chlebowski. Równocześnie obiecuje, że i one mogą zostać ograniczone, jeśli uda się w przyszłości uwolnić niektóre sektory gospodarki i zlikwidować część koncesji.
Teraz ruch należy do nowego ministra finansów. To w dużej mierze od niego zależy, czy uda się tak poprzesuwać dochody, żeby likwidacja opłat nie oznaczała dodatkowych kłopotów dla samorządów. Władze lokalne i bez tego narzekają, że dostają za mało pieniędzy w stosunku do rozmiarów swoich zadań. Na razie większość naszych wizyt w urzędach nadal będzie się kończyć mniejszym bądź większym wydatkiem.