Politycy od dawna przekonują nas, że bezpieczeństwo energetyczne to nie prąd elektryczny. To gaz z Norwegii i ropa z Azerbejdżanu, zaś zagrożeniem jest Łukoil i Gazprom. Tymczasem okazuje się, że prawdziwe zagrożenie fundujemy sobie sami. Polska elektroenergetyka trzeszczy w szwach i nikt się tym szczególnie nie przejmuje. Zaniedbania narastają. Sieci przesyłowe wymagają pilnego remontu i modernizacji, za chwilę zaczną padać ze starości bloki w elektrowniach i będziemy musieli importować prąd. Tylko nie wiadomo jak, bo nie budujemy linii transgranicznych.
Na modernizację sieci przesyłowych trzeba w najbliższym czasie wydać 8,6 mld euro. A to przecież tylko ułamek czekających nas wydatków: miliardów potrzeba na nowe bloki w elektrowniach, na energię odnawialną (której domaga się od nas UE), na ochronę środowiska (bo za emisję CO2 trzeba będzie płacić).
Rząd PiS podzielił Polskę na udzielne księstwa energetyczne rządzone przez lokalne państwowe monopole. Wyeliminował w ten sposób mechanizmy rynkowe, które mogłyby sprzyjać modernizacji i nowym inwestycjom. Dla branży elektroenergetycznej ważniejszym problemem są dziś przywileje socjalne (najbardziej rozbudowane w całej gospodarce). Solidarność energetyków ogłosiła właśnie, że w ich obronie szykuje się do strajku generalnego.