Unieruchomione z powodu horrendalnych cen benzyny samochody, niedogrzane mieszkania, niemożliwy do opanowania wzrost kosztów produkcji, a w ślad za tym trwale wysoka inflacja. Globalna recesja, silnie dotykająca kraje uprzemysłowione. Potężne problemy finansowe krajów-importerów energii. A z drugiej strony, przelewające się bogactwo i rosnące w oczach wpływy polityczne eksporterów ropy i gazu. Takie wizje spędzają sen z oczu ekonomistom i politykom.
Prognozy szybkiego wzrostu cen surowców energetycznych mogą (choć nie muszą) być prawdziwe. Równo 10 lat temu baryłka ropy naftowej kosztowała zaledwie 10 dol., 5 lat temu było to już 30 dol., obecnie około 130 dol. Czy w ciągu kilkunastu miesięcy cena może nadal się zwiększać, przebijając kolejne psychologiczne bariery? Oczywiście, że tak. Nie takie rzeczy na rynku ropy naftowej widziano.
Trudno znaleźć surowiec, którego rynek byłby w równym stopniu zależny od innych czynników niż uczciwa gra popytu i podaży. Od kiedy w drugiej połowie XIX w. stworzona przez Johna Rockefellera firma Standard Oil stała się amerykańskim monopolistą naftowym, historia tego surowca to nieprzerwane pole ścierania się prywatnych i państwowych karteli, narzucających nabywcom korzystne dla siebie warunki gry. W połowie XX w. ukształtował się dyktat cenowy tzw. siedmiu sióstr – siedmiu wielkich kompanii naftowych (BP, Shell, Esso, Chevron, Texaco, Mobil i Gulf Oil), kontrolujących w szczytowym momencie swej potęgi ponad 80 proc. globalnego rynku, zarówno w sektorze wydobycia i przetwórstwa (w branżowym żargonie zwanym upstream), jak i docierania do konsumenta z ostatecznymi produktami wytwarzanymi z ropy (tzw.