Joannę Wnuk, 41-letnią właścicielkę kwiaciarni, po raz pierwszy coś ścisnęło w środku, gdy właściciel kamienicy dał jej pół roku na zwinięcie interesu. Podobne ultimatum usłyszała urzędująca po sąsiedzku cukiernia. Znalazł się ktoś, kto za lokal w dobrym punkcie Wrocławia dał dwa razy więcej. Potem okazało się, że to miejsce upatrzył sobie bank, który wynajął od razu cały parter. Joanny nie było stać na przebicie takiej oferty.
W kwiatach – wiadomo – dobre miejsce to połowa sukcesu. Trzeba było szybko znaleźć nowe, a to nie jest łatwe. Był 2002 r., a oni od kilku miesięcy spłacali kredyt hipoteczny za świeżo kupiony dom pod miastem (350 tys. zł) i raty za dostawczego minivana. Mąż hydraulik powiedział: damy radę, ale w branży budowlanej z pracą było wtedy krucho. Dochód z kwiaciarni, dotąd regularny i pewny, urwał się. Długi gniotły ich coraz bardziej. Ludzie w wieku, w którym trzeba już pewnej stabilizacji, zaczęli tracić grunt pod nogami.
Najpierw zwolnili pracownicę. Potem zawiesili wszystkie remonty w domu, choć całą zimę ciekło z dachu, a dzieci narzekały na zimno. Zaciskali zęby i składali na kolejne raty. Gdy zaczęli zalegać, a z banku zaczęły się nieprzyjemne telefony, mąż wyjechał na sezon do Niemiec dopinać rozsypujący się budżet. Dziś Joanna ma nową kwiaciarnię, a mąż wrócił do kraju, bo tu jest budowlany boom. Kredytu została mniej niż połowa. Ale mają mocne postanowienie: dopóki interes się kręci, jak najszybciej kredyt spłacić. Nigdy więcej bezsennych nocy, niepewności, lęku. Nigdy więcej otwierania drżącymi rękami kopert z wesołym, kolorowym logo banku.
Kredyt: reaktywacja
Znowu zafundowaliśmy sobie dobrobyt na kredyt. W latach kryzysu 2000–2003 zadłużenie gospodarstw domowych rosło w tempie niecałych 10 proc.