W szczycie wakacyjnych wyjazdów nagle i bez oczywistych powodów na światowych rynkach zaczęła tanieć ropa naftowa. Baryłka, która, wedle części ekspertów, w amerykańskie święto narodowe (4 lipca) miała kosztować 150 dol., a pod koniec roku nawet 200, nagle zjechała do „marnych” 120 dol. I tu jej cena chwilowo się zatrzymała.
Tropiąc przyczyny jedni argumentują, że zadecydował nagle zwiędły amerykański popyt na benzynę (to przecież największy rynek świata), a inni stawiają na rejteradę właścicieli ogromnych, spekulacyjnych kapitałów, którzy uznali, że kupowanie gigantycznych ilości ropy z zamiarem jej odsprzedaży i gra na kolejne zwyżki cen nawet dla nich staje się za bardzo ryzykowna. W ten sposób sztucznie nakręcany popyt nagle spadł, a finansowi inwestorzy przenieśli się ze swoimi pieniędzmi w inne rejony.
Bez względu na to, kto ma rację i jakie są źródła tej nieoczekiwanej zmiany, tańsza ropa stała się faktem. To daje nam gwarancję, że tego lata pięciu złotych za litr benzyny nawet w Jastarni czy w Zakopanem jednak nie zapłacimy. Czy można jeszcze liczyć na spadek cen?
Jeśli przyjmiemy (i nasze założenia się sprawdzą), że ropa nie zacznie znowu drożeć, złoty w stosunku do dolara nie będzie się osłabiać, a rafinerie i właściciele stacji benzynowych nie będą zbyt długo utrzymywać wysokich marż, to ceny paliw za kilka tygodni rzeczywiście powinny wyraźnie zmaleć, może nawet o pół złotego. Kłopot w tym, że jednoczesne spełnienie wszystkich tych warunków jest mało prawdopodobne. Kiedy kilka miesięcy temu ropa naftowa błyskawicznie drożała, sprzedawcy benzyn starali się podtrzymać popyt i obniżali swoje narzuty. Teraz pewnie spróbują wyrównać rachunki, bo klienci do wyższych cen już się przyzwyczaili i wystarczy w cennikach nie zmieniać nic, żeby z dnia na dzień zarabiać coraz więcej. Litr benzyny po 4,20 wczesną jesienią wydaje się więc raczej szczytem marzeń. A marzenia mają to do siebie, że nie zawsze się spełniają.