Za czasów PRL był taki dowcip: do warsztatu samochodowego przyjeżdża kierowca. Silnik ledwo ciągnie, biegi nie chcą wchodzić. Majster po wysłuchaniu listy narzekań bierze młotek, podchodzi do auta, pochyla się i lekko stuka. Wszystkie niedomagania ustępują. Auto jest jak nowe, właściciel zachwycony. Mina mu jednak rzednie, gdy słyszy, że za usługę należy się 105 zł. Za jedno stuknięcie młotkiem?! – oburza się. – Nie, za stuknięcie tylko pięć złotych – wyjaśnia fachowiec. – Ale za to, że wiedziałem, gdzie stuknąć, sto.
Choć od tamtych czasów wiele się zmieniło, a młotek został wyparty przez komputer, jednak problem – gdzie stuknąć – jest nadal aktualny. Może nawet bardziej niż w czasach, gdy samochody dzieliły się na Fiaty duże i małe. O prawo do stukania i wiedzę, gdzie stuknąć, toczy się dziś wielka wojna między europejskim przemysłem samochodowym a niezależnym sektorem usług serwisowych.
Zależni i niezależni
Każdy kierowca, nawet początkujący, który nie ma jeszcze pojęcia, co to wahacz, tarcza hamulcowa nie mówiąc o pompowtryskiwaczu, wie dobrze, że warsztaty samochodowe dzielą się na autoryzowane i niezależne. Te pierwsze, wyspecjalizowane w obsłudze aut określonej marki, są rekomendowane przez ich producenta oraz importera. Choć formalnie to odrębne przedsiębiorstwa, producent udzielając autoryzacji potwierdza profesjonalizm warsztatu i działanie zgodne z koncernowymi procedurami i standardami jakości. I za to, oczywiście, trzeba dodatkowo zapłacić. Warsztaty niezależne, wyraźnie tańsze od autoryzowanych, też zwykle specjalizują się w określonych markach, ale robią to na własną rękę, bez rekomendacji producenta. Sporo z nich działa jak samochodowe McDonald’sy, oferując szybkie i proste usługi serwisowe (wymianę oleju, filtra, klocków hamulcowych, ogumienia), unikając jednak skomplikowanych napraw.