Radość związkowców ze Stoczni Gdańskiej z odrzucenia przez unijną komisarz Neelie Kroes planów restrukturyzacyjnych Gdyni i Szczecina może się okazać krótkotrwała. Ukraiński koncern ISD, kontrolujący „kolebkę”, nie ukrywa bowiem, że samym Gdańskiem zainteresowany nie jest, plan zakładał jego ponowne połączenie z Gdynią, przeciwko czemu protestują związkowcy. ISD zapowiedział, że w razie niepowodzenia umorzy swoje udziały w spółce i wyjdzie ze stoczniowego interesu. Marzenia związkowców, że wtedy rząd kolebkę znacjonalizuje, nie wydają się realne.
Plan B, nad którym pracuje Ministerstwo Skarbu, raczej polegać będzie na poprzedzeniu upadłości procedurą likwidacyjną, zwaną upadłością dobrowolną. Zamiast syndyków, kontrolę nad stoczniami sprawowałby minister skarbu. Pozwoliłoby to ochronić stocznie przed wyprzedażą majątku w małych kawałkach i zachować ich zdolność do produkcji statków.
Jednak powrót do czasów, gdy stocznie na ogromnych terenach budowały tylko statki, jest niemożliwy. Do utrzymania się na rynku potrzebna im druga noga, dodatkowy rodzaj produkcji. To właśnie zakładał Mostostal oraz ISD – obie firmy specjalizują się w konstrukcjach stalowych. Rządowi doradcy Alexander Schaub i Aster Petersen, byli wysocy urzędnicy Komisji Europejskiej właśnie od spraw konkurencji, ocenili te plany wysoko. Dlatego w zapowiedzi komisarz Kroes, że zarekomenduje ich odrzucenie, wielu dopatruje się drugiego, politycznego, dna. Do pomocy publicznej, jakiej UE udzieliła właśnie europejskim bankom, sprawy dopłat do naszych stoczni nie da się porównać, ich upadek nie grozi kryzysem finansowym. Ale do dziesięciokrotnie wyższej pomocy publicznej dla stoczni byłej NRD, jaką Bruksela zaakceptowała – jak najbardziej. Dużo zależy więc od dobrej woli.
Nic dziwnego, że przypomina się rozmowy prezydenta Lecha Kaczyńskiego z Manuelem Barroso, w wyniku których rozstrzygnięcie sprawy polskich stoczni przesunięto o dwa miesiące. Sugerowano wtedy, że pozytywnym sygnałem z naszej strony będzie podpisanie traktatu lizbońskiego. Tego zabrakło. Ludzie rozsądni nieraz przestrzegali, że polityka arogancji i dystansowania się wobec Unii prędzej czy później spowoduje poważne szkody. Wygląda, że mieli rację.